Czarny olejny marker ślizgał mu się w prawej dłoni. Przystanek wypełniała cisza nocy letniej, jedynym towarzyszem wydawał się ciepły wiatr, niosący ze sobą powietrze afrykańskie. Upały zadomowiły się w Europie, dotarły nawet do miasteczka na Morawach. Kilkoma niesynchronizowanymi ruchami poprawiał poszczególne litery składające się na całość napisu. Co i rusz pogrubiał czcionkę, tak jakby zmieniał ją w komputerze w popularnym edytorze tekstu. Wreszcie, gdy doszedł do wniosku, że dzieło zostało ukończone, jak dumny architekt obserwujący rozrysowany wcześniej budynek stanął naprzeciwko i z delikatnie pochyloną głową przyglądał się napisowi. Stał tak dobrą chwilę, nieświadomie roniąc pojedyncze łzy upalnej nocy.
Zaczęło się nieoczekiwanie. Od najmłodszych lat unikał towarzystwa rówieśników, nie angażował się w życie klasy, pozostając na uboczu, które stanowiło dla niego bezpieczny, bo znany ląd. Nie grał w piłkę, bo nie umiał, brak koordynacji ruchowej sprawiał, że przed lekcjami wf-u wywoływał silne bóle brzucha za każdym razem po innej jego stronie, tylko po to, żeby uniknąć bądź odwlec w czasie niepowodzenie. Gdy klasowe koleżanki i koledzy również nie chcieli mieć nic wspólnego ze sportem, rozwijali swoje zdolności aktorskie czy wokalne on także uciekał – nieskoordynowane ruchy w szkolnym teatrzyku były źle widziane, a lekkie seplenienie wprowadzałoby słuchaczy w zakłopotanie. Zostały zatem samotne zabawy, rozwijanie dziecięcej fantazji za pomocą duńskich klocków, rozpisywanie w myślach scenariuszy coraz nowszych, odnoszących się do ostatnio oglądanych filmów. I tak bohaterowie z plastiku stawali się rycerzami, kowbojami czy astronautami. Jednego dnia walczyli do upadłego w bitwie na dywanie, by kolejnego podbijać Marsa w trakcie misji kosmicznej. Scenariusz tych zabaw zaplanował z pietyzmem, dbając o każdy najdrobniejszy szczegół, dlatego jego kampanie trwały długie godziny, kończąc się niejednokrotnie o porze, w której rówieśnicy smacznie spali, śliniąc się w kolorowe poduszki.
Teraz stał z pochyloną głową, a puste autobusy mijały go, jeden po drugim, oślepiając światłami. Lato tego roku było zbyt upalne. Starcy nie ruszali się z domów, czekając na ochłodzenie, jakie miała przynieść im śmierć. Młodsi chłodzili się zimnym piwem, popijając kolorowe tabletki przeciwbólowe. Natomiast on stał i obserwował, wpatrywał się w płytką rzekę, pofalowaną taflę spienionej wody koloru szaro-niebieskiego. Tańczyła ona kreśląc znaki, przechodzące w sylwetki, aż w końcu wyłaniające się postaci, przypominające Nomadów. Wychodzili z wnętrza rzeki, najpierw mężczyzna: potężnie zbudowany, krępy, kruczoczarny, o charakterystycznych silnych bicepsach, przypominających kształtem napompowane, małe balony, które po przekłuciu tracą swój kształt. Z włosami przyklejonymi do czoła wychodził dumnie, prezentując otaczającemu światu, współczesny Atlas dźwigający w rękach rozchybotany glob. Ciągnął za sobą resztę Romów: pulchną kobietę, o równie ciemnych włosach, w kolorowej i szerokiej sukience, na której dostrzegał różne gatunki ptaków, pastelowych o zadowolonych dziobach. Spod ubrania nietypowa Afrodyta wyciągnęła niczym króliki z kapelusza trójkę dzieci, w tym jedno najmłodsze podobne do ślimaka, przyklejające się do szerokich ramion matki. Rodzina zeszła na brzeg, ojciec padł wtedy na pożółkłą trawę, ułożył niedźwiedzie ręce za głową, tworząc z bicepsów wygodne poduszki i zasnął. Matka siadła obok niego, nie spuszczając z oczu dzieci wybiegających z rzeki, chlapiących kroplami wody na cztery strony świata. Stojąc na moście zauważył, że dziecko-ślimak, które jeszcze przed chwilą przyklejone było do matki, płynie z nurtem rzeki niczym bezwładne ciało pośród plastikowych butelek. Zaczął machać, krzyczeć, aż w końcu wygrażać, na nikim nie robiło to jednak wrażenia. Mężczyzna pochłonięty był we śnie, kumulował energię w ciele, kobieta patrzyła w brzeg rzeki, a dzieci wciąż wbiegały i wybiegały z rzeki. Czas się zatrzymał, południe trwało zbyt długo nawet jak na lato. Zszedł z mostu trzęsąc się z nerwów. Postanowił, że wyjedzie. Teraz.
Dotarł na obskurny dworzec, gdzie kafelki dwie dekady temu na pewno były białe, jednak dzisiaj przypominały kolorem brąz. Wszystkie okienka kas zostały zamknięte, zasłonięte roletami. Zapadł się w brudne krzesło, ustawione wprost na rząd wysokich szafek, w których podróżujący mogli zostawić swój bagaż. Wnętrze budynku wydawało się opuszczone, w środku nic się nie działo, od czasu do czasu zawył w niebogłosy pociąg, po kafelkach przeszedł dojrzały karaluch. Usłyszał kroki, szybkie i ciche, niewspółmierne do chodu człowieka. Przed oczami zastał wysokiego mężczyznę, szczupłego, wręcz wychudzonego o twarzy pociągłej, zbyt smukłej, złowieszczej. Stanął przed nim, kilka sekund wpatrując się w wypełnienie krzesła. Ich oczy spotkały się połączone trudnym do opisania smutkiem. Wyjął z kieszeni stalowy bibelot, nacisnął tajemniczy przycisk, sprężyna zaskoczyła odsłaniając ostre zakończenie noża. Teatralnie przejechał nim po serdecznym palcu lewej dłoni, brunatna krew powoli wydostawała się na powierzchnię. Jej kropla została na ostrzu, wytarł ją w ciemne jeansy odwracając się od niego. Teraz nożem zadawał ciosy wybranej szafce, zagłębiał narzędzie, podważał, próbował szybkimi ruchami otworzyć skrytkę. Wyjął z niej reklamówkę pełną różności: jedzenia, kosztowności, elektroniki. Przebierał w tych niekończących się materiałach, sięgając coraz głębiej, aż w końcu zniknął w zawartości reklamówki. Przez chwilę krzyczał prosząc o pomoc, jednak nikt nie zareagował. Postanowił powiadomić o zajściu ochronę, krążył w poszukiwaniu pomieszczenia służby, jednak większość drzwi pozostawała zamknięta. Poza jednymi, gdzie gigantyczny karaluch w mundurze z napisem ochrona siedział przy zalanym kawą stole. Lampka z wystającą za dużą żarówką skierowana została w stronę pustego krzesła, stanowiącego w tym momencie teatralną scenę. Odnóżem wskazał mu miejsce, nie pozostawiając pola do wyboru. Usiadł, wtem ujrzał przed sobą audytorium, około tysiąca osób ubranych na galowo: panowie w ciemnych frakach bądź garniturach, kobiety w sukniach z perłami lub złotem na szyjach, wpatrywali się w niego niezrozumiale. Zaczął płakać, lamentować, krztusił się własnymi łzami połączonymi z gęstą flegmą, widownia zaczęła głośno buczeć, ktoś go wyzywał, ktoś inny rzucił w jego stronę butem. Tymczasem wrócił karaluch, chwycił w odnóże długopis, próbował nim coś napisać na zalanej przez kawę kartce papieru. Mijały godziny, owad uparcie próbował coś kreślić, jednak nieumiejętnie, wskazał więc na otwarte drzwi, wypraszając tym gestem gościa.
Wyszedł przed dworzec, zaciągnął się letnim powietrzem, tą nadnaturalną mieszaniną gazów, po czym skierował się w stronę oświetlonego przejścia dla pieszych. Zatrzymał się przed pasami w oczekiwaniu na zielone światło, spojrzał na tablicę wypełnioną afiszami. Letnie trasy koncertowe dinozaurów popu, rocka i country, wśród nich plakat przypominający te teatralne, zapraszające na spektakle. Czarny napis na białym tle odznaczał się w porównaniu z pstrokatymi grafikami, informującymi o ostatniej, najbardziej ostatniej z ostatnich trasie koncertowej ledwo żyjącego już artysty. Przeczytał w myślach hasło z teatralnego afisza: „Jesteś tylko aktorem w teatrze życia”. Powtórzył jeszcze raz to zdanie, postąpił krok do przodu, światło zmieniło się na zielone. W tym samym czasie przez miasteczko pędziła ciężarówka spóźniona z dostawą towaru do popularnej francuskiej restauracji. Kierowca nie zwolnił przed przejściem, usłyszał tylko odgłos tłuczonej na jego oczach przedniej szyby, truchło leżało odrzucone po drugiej stronie ulicy. Z bagażnika uszkodzonego pojazdu wydostawały się uwięzione wcześniej ślimaki, jeden po drugim pełzały betonową ulicą w kierunku mrocznej rzeki. Tam zatapiały się, popełniając tym samym zbiorowe samobójstwo, na oczach księżyca w pełni, który wcale nie chciał obserwować ich agonii.
Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek-inny, wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa.
Comments