W Miasteczku, które niegdyś odwiedził Ginsberg, znajdowało się szczególne mieszkanie. Stanowiło ono niespotykany i tajemniczy krajobraz, swoisty most łączący świat rzeczywisty z odrealnionym. Korytarz należał do najdłuższych i najszerszych pomieszczeń lokalu, przypominał raczej hol szlacheckich dworków, z ich charakterystycznym przepychem. Tutaj zjawiali się tajemniczy przybysze: odwiedzający, pochodzący z zamierzchłych czasów, niejednokrotnie od dawna już nie żyjący. Ściany niecodziennego przedpokoju wypełnione zostały przedmiotami, które zazwyczaj wywoływały wśród gości ogromne wrażenie: wypchanymi zwierzętami, stanowiącymi główny obiekt fotografii. Prym wśród tego nieżywego zoo wiódł ogromny dzik - doprecyzowując, łeb zwierzęcia z wystającymi po bokach kłami. W trakcie niezliczonych, nocnych rozmów pozostałych, dawno zmarłych zwierząt: jelenia, sarny czy kuropatwy, ostatnie zdanie należało zawsze do niego. Wydawało się, że wypchane stworzenia odpowiadały za strefę komfortu całego domu, płynęła od nich magiczna aura, chroniąca całe mieszkanie. Obok zwierząt, na wytapetowanych ścianach w kolorze żółto-czarnym, znajdowały się herbarze, a także broń biała, a wśród niej różnego rodzaju sztylety oraz szable. Niektóre z nich pamiętały jeszcze czasy kozackich powstań, przechodziły z rąk do rąk, tworząc niewidzialną więź między sąsiednimi narodami. Zawieszone wysoko, acz blisko nieuchwytnego sufitu, tak żebym nie mógł ich sięgnąć. Kusiło mnie niezmiernie, żeby użyć ich kiedyś do zabawy w rycerzy, jednak pozostawały ponad moim zasięgiem. Co innego dla przybywających biesiadników. Pamiętam, jak sam Bohun ze swoją kompanią pojawił się u nas, Dziadek powitał go serdecznie już od samego progu, a później ataman kozacki sprawdzał, jak leży w dłoni każda ze wspomnianych szabel, z łatwością zdejmując eksponaty ze ścian. Obserwowałem jego zachowanie, wciskając głowę między uchylone drzwi pokoju, jednak Iwan nie zwracał na mnie uwagi. Kręcił w ten czas obfity wąs, podziwiał przedpokój, poklepując Dziadka po ramieniu. A ja pozostawałem pod wrażeniem postaci, licznie zgromadzonych w naszym domu, przepełniało mnie uczucie dumy, ale z drugiej strony mieszało się ono ze smutkiem, spowodowanym brakiem możliwości rozmowy z gośćmi. Napawałem się widokiem kilkunastu mężczyzn, uzbrojonych i agresywnie wygolonych, z pasmem tłustych włosów zwisających z lewej strony głowy, ich specyficznym językiem, przypominającym do złudzenia pierwotny dialog. Słyszałem wznoszone toasty, których motywem przewodnim stało się hasło: „Chwała Ukrainie”. Głośna biesiada skończyła się wraz z nastaniem północy, pogrążony w próbach snu, kręciłem się w nocnej pościeli. Tymczasem Bohun czule pożegnał się z Dziadkiem, dziękując uniżenie za gościnę, udał się z pobratymcami na balkon, gdzie w blasku pełni księżyca rozpierzchli się, niczym kompania duchów. Znajdując się już w przestrzeni ponad dziesięciopiętrowym wieżowcem, obrócili się, zerkając wprost w nasze okna, wyszczerzyli zęby w uśmiechu i pokłonili, odchodząc drogą w stronę srebrnego globu.
**
Gwiezdne wojny. Dzisiaj taki motyw zabawy klockami Lego. Bohaterowie podzieleni na dobrodusznych rycerzy zakonu oraz schwarzcharaktery z czerwonymi mieczami świetlnymi i czarnymi pelerynami. Podłoga pokoju, złożona z brązowych paneli, podzielona została niczym zakątki odległej galaktyki, stanowiła przestrzeń fabularną – z perspektywy stojącego człowieka – przestrzeń porozrzucanych bez sensu elementów, których cena zwalała z nóg. Myśli pogrążały się w rozpisywaniu wirtualnych scenariuszy śmierci poszczególnych bohaterów z odpinanymi głowami, nogami i rękami, jednak przerwane zostały donośnymi dźwiękami akordeonu, wchodzącymi wspólnie z wiatrem, uchylonymi w tym czasie drzwiami balkonowymi. Melodie wydawały się nieobce, chyba słyszałem je już wcześniej w trakcie wizyt domowych licznych gości, przechodzących przez próg mieszkania. Te charakterystyczne dźwięki, dopełnione słowami piosenki, opowiadały historię nieszczęśliwego mężczyzny, który w nieodległej przeszłości został porzucony przez kobietę o niespotykanym i wyjątkowym kolorze oczu. Podszedłem, niczym kuszony syrenimi dźwiękami, dochodzącymi z dołu bloku do balustrady balkonu, pochylając się przy tym w niebezpiecznym skłonie, szukając wzrokiem ulicznego grajka. Bliski byłem przechylenia się i wypadnięcia z wysokości ósmego piętra, prosto na krótko przyciętą trawę, zabijając się bądź z dozą niewiarygodnego szczęścia pozostając robakiem drążącym piaskowe kanały. W tym momencie poczułem za plecami mocną rękę, chwyt nieludzki, pasujący bardziej do niedźwiedzia, aniżeli żyjącego człowieka. Usłyszałem wtedy twardy głos, w którym dało się odczuć pewne zdenerwowanie:
„Uważaj, nie wychylaj się tak !” – rzekł stanowczo Dziadek.
„Chciałem tylko zobaczyć... skąd muzyka...” – przerażenie grzęzło w gardle zatrzymując słowa.
„To tylko Romowie, tylko Romowie” – brzmiała odpowiedź Dziadka.
„Ci sami, którzy odwiedzili nas jakiś czas temu?” – zdobyłem się na pytanie.
„A skąd! Wtedy przyjechał Baron ze swoją świtom, może to ktoś z jego rodziny, chociaż z daleka nie widzę” – ripostował Dziadek.
Wzrokiem uchwyciłem powracające wspomnienie, zatrzymującej się pod klatką kolasy, wchodzącej zapewne w skład taboru. Wyróżniała się wśród armii metalowych pojazdów – ona drewniana, kolorowa, wypełniona mnóstwem dywanów w barwach czerwonej, czarnej oraz złotej, z jasnymi frędzlami, po wszystkich czterech stronach kwadratowego materiału. Zaprzęgnięta w dwa gniade konie, zdawała się tworzyć magiczny puzzel , nie pasujący do układanki, jakie tworzyło szare blokowisko.
Doskonale pamiętam moment, kiedy Baron wraz z dziesięcioma pobratymcami pojawił się w progu mieszkania. Mężczyzna w ciemnozielonym kapeluszu z błękitnym piórkiem, jasnym, prążkowanym garniturze, wyglądającym na nieco znoszony oraz bambusową laską. Postać mieniła się w blasku ogromnego żyrandola, ponieważ starszego pana zdobiły złote elementy: gruby, wyglądający na drogi łańcuch, kolczyki w obu uszach, a także niezliczona liczba sygnetów, które powodowały wrażenie, że jego dłonie składały się jakby z dwudziestu palców. Uśmiech gościa również uzupełniały dwa przednie złote zęby. Baron przekraczając próg serdecznie przywitał się z Dziadkiem, przytulając i utrzymując dłuższą chwilę w tymże uścisku, przekazując słowa w języku, o którym nie miałem zielonego pojęcia, dopiero później dowiedziałem się, że porozumiewali się używając romani. Przed rozpoczęciem wspólnej biesiady, jeden z przybyszów, wchodzących w skład świty, podarował Dziadkowi haftowany dywan, jeden z tych wypełniających kolasę. Został on ułożony w przedpokoju, wyglądał niesamowicie, robił wrażenie przedmiotu pochodzącego z zupełnie innej cywilizacji. Dalekiej i nieodgadnionej. Tajemniczej, a zarazem niezwykle interesującej. Wśród grupy zaproszonych gości znajdowali się dwaj chłopcy, przypuszczalnie moi rówieśnicy, którzy umilali wieczór zgromadzonym, grając na akordeonie, a także skrzypcach. Ich muzyka przepełniona była wesołością, próżno czekałem na nostalgiczne dumki, w zamian nich słyszałem opowieści o czarujących melodiach, pozwalających zdobywać serca niewiast, płonących ogniskach oraz tułaczkach po różnych zakątkach świata. Wieczór trwał, przeszedł w bezchmurną noc, narodził się nowy dzień, a spotkanie nie dobiegało końca. Muzyka grała bez przerwy, tak jakby romscy chłopcy byli zaczarowani, a Baron opowiadał, snuł historię, oparte o własne przeżycia: mówił o prześladowaniach w czasach średniowiecza, o sztuce rzemiosła kowalskiego, którą się niegdyś parali oraz zapomnianym Holocauście. Opowiadał w taki sposób, jakby to wszystko przeżył. Nie pamiętam, kiedy goście wyszli, zasnąłem na podłodze bez poduszki, ale za to pod frotowym kocem. Czułem powiew świeżego powietrza dostającego się do pokoju wąską szparą niedomkniętych drzwi balkonowych. Przypuszczam, że wówczas biesiadnicy zamienili się w złoty pył, ulatniający się wraz z podmuchami wiatru, pchającymi ich ku zielonym rezerwatom Gór Świętokrzyskich. Współcześni Nomadzi odzyskiwali ludzkie postacie, po czym rozbijali taborowe obozowiska pośród majestatycznych dębów, blisko strumienia z krystalicznie czystą wodą, której źródła należało szukać w samotnej górze. Bliskość natury działała na nich kojąco: Baron wyglądał jakby ubyło mu najmniej czterdzieści wiosen i tylko ja wiedziałem, że jak na człowieka dawno już zmarłego prezentował się nadzwyczajnie młodo. Mężczyzna nabierał do drewnianej, ciemnej fajki suchych, jesiennych liści, po czym delektował się kłębami żółtego dymu.
***
Tymczasem Miasteczko wymarło. W odchodzącym leniwie wrześniowym słońcu prezentowało jedyną zaletę małomiasteczkowej rzeczywistości – zieleń i żółć obecną na osiedlowych alejach. Parkany pokryte były skoszoną trawą, w której mieszały się ze sobą kolory jesieni, by w heroicznym boju udowodnić przewagę którejś z barw, sekundowały tej walce gołębie, szukające wśród skoszonych roślin smakowitego pożywienia. I tylko w moich myślach pojawiały się reminiscencje tamtego przyjęcia. A muzyka skrzypiec przypomina wciąż świat dzieciństwa.
Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek-inny, wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Projektorze”, „Składce” oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.
Comments