Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda jak w zaawansowanej wiośnie Warszawa. Tłum spacerowiczów, turyści robiący zdjęcia, wesoło biegające dzieci, to elementy tworzące krajobraz tego miejsca. Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda zjawiskowo. Pary świętują walentynki, całują się, wymieniają uprzejmościami i prezentami. A pośród nich biegnie on. Ubrany w czarne męskie legginsy, idealnie przylegające do szczupłych, a zarazem przypominających końskie pęciny łydek. Koszulka, która jest jego drugą skórą, opina klatkę piersiową uwydatniając wystające sutki, rozciąga się ekstremalnie w okolicach bicepsa, ponieważ regularnie trenuje. Zawsze twierdził, że sport w życiu człowieka jest ważny mimo, że wysoką wagę przykładał także do wykształcenia. Wypowiedział kiedyś zdanie, że to jazz odgrywa ważną rolę w jego życiu, zapisało się ono w wywiadzie, kręconym przez półprofesjonalną telewizję Miasteczka. Lubił to zdanie, wracał do niego pamięcią, zawsze się przy tym uśmiechając. Ale to nie jazz sprawił, że zjawił się w Lizbonie. To dzięki wykształceniu, dzięki niemu się tutaj pojawił. A może dzięki pracy, która pozwalała na dwutygodniowe ferie w środku kalendarzowej zimy? Istnieje jeszcze jeden wariant, mianowicie, to była Jej rekomendacja. Skoro Ona tu była, podobało Jej się, to jemu też się spodoba. Dostał na komunikatorze krótką listę rzeczy, które koniecznie musi zobaczyć, podziękował szarmancko, wśród oceanu słów ciepłych i przychylnych, doskonale wiedział, że Jej wiadomości sprawiają mu przyjemność, subtelna wymiana uprzejmości, podlana sosem kiełkującego uczucia, które wyraźnie zaskakując obie strony, narodziło się szybko, wydawało się, że zyskało rozpędu. Niczym bieg jego nóg, coraz szybszy, wyraźny, tętniący. Okulary starały się nie zwracać uwagi na jego oczy, mocno podpuchnięte, katar, zmiana klimatu, coś tak błahego nie jest w stanie go powstrzymać. Czy to katar sprawia, że nie śpi w nocy, że w Lizbonie ma ciągle pod górkę, on portugalski Syzyf, wciągający głaz na zmęczonych plecach. Ten piękny trzydziestoletni heros, który teraz biega szalonym wprost tempem, żeby nie myśleć, żeby zapomnieć, żeby nie być.
Całujący się publicznie ludzie są bezwstydni. Obnoszą się ze swoim szczęściem po ulicach, jak pawie prezentując swoje barwne i długie pióra. Denerwują innych. Denerwują jego. Bolą go ci tandetni ludzie. Stanowią dla niego prywatną drogę krzyżową, na każdej stacji znęcają się nad nim, boleśnie kłując w okolice serca. Raz rany są głębsze, raz tylko dotykają skórę krótkimi, kolorowymi pinezkami.
Życie jest gdzie indziej, na pewno nie w Lizbonie. Zakładał wypoczynek w rytm muzyki fado, dostał hardcorowy trash metalowy koncert, rozgrywany na jego nerwach, symfonię, której wyraźnie nie chciał, a jednak kapryśny luty miał dla niego zupełnie inny plan. Przewidywał, że może on nastąpić, odkładał go w myślach w czasie na wczesną wiosnę, może za miesiąc, najlepiej za dwa, byle tylko miał za sobą spotkanie z nią na żywo. Ich konwersacja zaczęła się od spienionych fal Atlantyku, rosła, podnosiła się wysoko, by finalnie opaść, zostawić za sobą niewyraźne ślady na piasku. Te ślady doprowadziły go na skraj obłędu, jeszcze widoczne, ale już za chwilę, moment znikające, ulatniające się wraz z chłodnym wiatrem. Nie powiedział jej. Nie chciał jej powiedzieć. Zatrzymał dla siebie, zamknął w szkatułce, wyrzucił kluczyk, udawał, że go nie ma. Wybrał łatwo, jak pielgrzym decydujący się na umiarkowany szlak zamiast tego trudniejszego. Jak ktoś uciekający z Warszawy do Lizbony. Dlaczego nie powiedział? Bał się jej reakcji. Pamiętał to u Kundery, one dwie spotykają się w kawiarni, a tematem rozmowy jest on.
Biegał, szybko i bez opamiętania, a nad jego głową latały samoloty. Miał wrażenie, że jego ruch jest zawsze pod wzniesienie, gdzieś wysoko i nieosiągalnie. Tam znajdował się on jakieś trzy tysiące kilometrów od miejsca w którym aktualnie chciałby się znaleźć. Postrzeganie bezradności przez pryzmat dzielącej nas drogi [w tym przypadku jest ona policzalna, matematycznie uchwytna], wymyśla więc wciąż nowe wzory, podstawiając pasujące litery. Pomyśleć, że tak pogubi się we własnych przeliczeniach, spóźniając się na próbną maturę z tego właśnie przedmiotu. Trudno konstruuje się wzory z jedną niewiadomą. Te równania zawsze sprawiały mu wyraźny problem. Ufał, że po własnej maturze już nigdy do nich nie wróci, jednak okazało się, że rzeczywistość przygotowała jeszcze jeden test, w którym skazany pozostaje tylko na swoje przeczucie. Przeczucie odgrywało bowiem codzienne requiem, przypominając o sobie w najbardziej niekorzystnym miejscu i czasie: w trakcie prowadzonych lekcji, w autobusie pełnym obywateli Miasteczka o jednej i tej samej minie. Wszędzie tam, gdzie się go nie spodziewał, pojawiało się ze zdwojoną siłą, wybudzało, niepokoiło, wprawiało w chwilę odrętwienia. Melancholijne dni lutego, bez słońca i światła, te wszystkie jednakowo szare, nieco deszczowe, przygaszone chwile działały na niego destrukcyjnie. Nie chciał, nie mógł, nie potrafił. Rozdarty wewnętrznie, rzucał się w wir jak największej liczby zajęć, żeby nie myśleć. Tęsknoty wygrywały z rzeczywistością, spektakl przerwany został długim antraktem, a o jego zakończeniu widzowie nie zostali poinformowani. Czekali zatem w niepewności, czekał i on, a mgła stawała się coraz gęstsza, nie dostrzegał już sceny, audytorium także się rozpierzchło. Stał sam, wyprostowany i wpatrujący się w jeden punkt, marszczący czoło, wytężający wzrok w poszukiwaniu upragnionej twarzy aktorki, niestety nie potrafił jej dostrzec. Stał sam, a po policzkach spływały mu łzy piekące twarz, zbyt słone i zbyt wielkie. We mgle zamieniały się w lód o kształcie gruszek, spadały z brzękiem na parkiet podłogi teatru, zostawały tam na zawsze.
Z trudem obserwował swoją twarz w lustrze. Kiedykolwiek na nią patrzył odkrywał z przerażeniem, że przypomina pysk wilka. Starał się unikać luster, nie zbliżać się do nich, nie przeglądać. Najgorsze uczucie stanowiło dla niego zobaczenie wilczej twarzy w przestrzeni publicznej: w sklepowej witrynie czy oknie autobusu. Wtedy przerażenie powracało do niego ze zdwojoną siłą, czuł jak wyraźnie oblewa go zimny pot, a wszystko wkoło nagle pochyla się ku niemu, bacznie się przyglądając. Zaraz miał nad sobą kiwające się hotele, kamienice a nawet palmy. Umęczony siadał wtedy na ziemi, opierając się kurczowo o ścianę budynku, z daleka przypominając żebraka oczekującego na datki przechodniów. Nie zwracał uwagi na pytania zadawane w obcym języku, czy wszystko w porządku, kiwał głową najpierw potwierdzając, a potem znów zaprzeczając jak gdyby nie mógł się zdecydować, czy potrzebuje pomocy czy też jej unika. Tylko w szybach kolejnych przejeżdżających samochodów odbijał się ten smutny wilczy pysk. Znak, że zrobił coś niewłaściwego. Współczesny stygmat utraconego uczucia.
Dotarł na koniec Europy, tej którą znał. Za nią czaił się nieznany ląd oblewany przez wysokie i niespokojne fale oceanu. Widok, który ujrzał zaparł mu dech w piersiach, był on o tyle piękny, co niezwykle niebezpieczny. Pomyśleć, że kiedyś wierzono, że za tym ogromnym prawdziwym akwarium nie kryje się nic poza śmiercią. Zawsze dziwił się światu uznając jego skomplikowane oblicze, doceniając je zarazem. Wybierał właściwe rozwiązania, częstokroć takie, które dobrze znał, był ich pewien. Wierzył, że spokój i stabilizacja w życiu gwarantuje sukces, a lepsze jest wrogiem dobrego. Pewnie uznawałby te zasady do dziś, trzymałby się ich kurczowo, niczym dziecko wymagające od matki zakupu zauważonej w witrynie sklepowej zabawki, jednak coś się zmieniło. Porzucił je, zostawił na rzecz nieokreślonego szaleństwa, bo jak inaczej nazwać zaangażowanie uczuciowe w stosunku do osoby, której nie widział już tyle lat. Zaryzykował, postawił na giełdzie te najdroższe i najbardziej cenne akcje, wykupił je, nie zważając na konsekwencje. Współczesny błędny rycerz, walczący o coś, co wedle drugiej strony nie istnieje. W tej walce świat mu nie kibicował, wręcz przeciwnie domagał się ofiary, domagał się porażki, domagał się upadku. Przeświadczenie sięgnięcia przez kogoś bruku stanowi dominantę egzystencji innych. Świat domagał się upadku, więc go dostał.
Tymczasem obudziła go jasność odbijająca się od śnieżnobiałych ścian. W pokoju bez klamek i okien ktoś niespodziewanie nacisnął włącznik światła. Nie reagował leżąc na plecach, ręce o wyraźnie zarysowanych mięśniach bicepsu ułożył za głową, przypominały teraz poduszkę. Wzdychał głośno, próbując wybudzić się na dobre ze swego snu nie snu, rzeczywistość w tej kwestii okazała się jednak nadspodziewanie łaskawa.
Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Składce” „Projektorze”, oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.