Samotny wędrowiec poszedł nad fiord zamoczyć nogi w ożywczej wodzie, która mieniła się kilkoma kolorami – żółtym, zielonym, turkusowym i niebieskim – tego ostatniego było najwięcej. Fale opluskiwały jego stopy. Nie ruszał się z miejsca długi czas i piasek pod nim ustępował – zapadał się; a on stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż zniknął całkiem.
2.
W betonowym przejściu pod torami kolejowymi w Porsgrunn, niedaleko stacji benzynowej włóczęga zobaczył kolorowe graffiti. A wśród licznych bazgrołów wprawną ręką namalowana postać Liv Yage (nad nią napis Drama). Stanął obok zgarbionej czarownicy z długim nosem w postrzępionej sukni. Dotknął dłońmi ściany i tak znieruchomiał aby ulżyć choćby na chwilę jej samotności. Kiedy zrobił kilka głębokich oddechów mrugnęła do niego pojednawczo, chwyciła za rękę, jakby na chwilę stała się swoim odbiciem. Nagle ożyła – wyprostowana, zgrabna i niezbyt stara.
3.
Wędrowiec wybrał się do lasu, aby nazrywać młodych, dojrzewających owoców leszczyny. Małe orzechy przeznaczył na zrobienie nalewki, a rosnące wokoło nich zielone wyrostki suszył i nabijał do drewnianej fajki. Gdy wypuszczał dym ku niebu wzlatywały trawiaste chmury, które wraz z myślami starca wędrowały nad miastem - owijały księżyc powabnym, jedwabistym szalem ściągając na ziemię Liv Yage.
Ubrana była w zieloną suknię, a na głowie miała koronę z aloesa. Usiadła przy ognisku w milczeniu. Wpatrując się w żar chwycili się za ręce i tak doczekali razem poranka. Nazajutrz na stacji benzynowej pojawiły się małe, kudłate stworki w szarozielonych ubraniach i wysokich butach za kostkę. Były wszędzie. Wyłaziły nawet z termosu do kawy.
4.
Wśród rozłożystych liści paproci na niewysokich krzewach rosły fioletowe kulki. O poranku samotny wędrowiec kucał wśród nich zbierając jagody, a w jego nozdrza wpadały przeróżne zapachy kwiatów i roślin, którymi starzec zdawał się być oszołomiony. Usiadł nad urwiskiem wpatrując się w przestrzeń pomiędzy granią, a linią drzew, gdzie zauważył ledwo widoczne suszone uszy melona. Na skraju lasu stanęła łania, napotkała jego wzrok i znieruchomiała. Wędrowiec rozłożył zebrane owoce na liściach leszczyny. Sarna podeszła, spróbowała jagód i przemieniła się w długowłosą dziewczynę, ukłoniła się, pocałowała go w czoło i znów przeistoczyła – tym razem w pliszkę. Siedem razy zatrzepotała skrzydłami zostawiając na ziemi magiczną laskę namaszczoną przez boginie Eir, Gna i Sigyn. I odleciała.
5.
Pewnego razu dwa zające bawiły się szyszkami na polanie. Był to czas, kiedy wielki, owłosiony pająk cerował jego skarpety, a mrówki pracowicie znosiły materiał na ubranie – słońce tkało z niego koszulę. Usychajace liście na drzewach delikatnie ocierały się o siebie cicho szeleszcząc, opowiadały historie przezroczystych chmur. Pomyślał, że zającom najnormalniej w świecie zaschło w gardłach. Podniósł z trawy magiczną laskę, uderzył w kamień trzykrotnie, a ze skały trysnęło źródełko.
Noc ustępowała jak zabliźniająca się rana. W lesie unosiła się mgła i przyciągała wszystkie duchy – niosąc ze sobą tuziny zapachów. Ptaki latały robiąc młynki w powietrzu. Kiedy samotny wędrowiec zechciał się spotkać z Liv – wystarczyło, że zapalał fajkę i zaraz dym sprowadzał ją – powstawała z kłębów tajemnicy i siadała razem z nim przy ognisku. Włosy miała splecione w warkocze, a jej bystre pomarańczowe oczy świeciły jak dwie zaprzyjaźnione komety.
- Mój drogi – rzekła, całując go w spierzchniete usta – nadaję ci imię Leve.
- Leve, Leve, Leve – odbijało się od skał, a starcowi mocniej zabiło serce, szeroko otwarł źrenice, bo nie wyobrażał sobie w życiu piękniejszej chwili. Na błękicie nieba planeta bogini Sol ułożyła z promieni jego neonowe imię – Leve – błyskało ponad chmurami jak błyskawica.
6.
Samotny wędrowiec przechodził obok drzewa, po którym wspinał się dzięcioł poszukując pokarmu – raz dwa, stuk – puk – uderzał w stary pień dębu jak wytrawny muzyk w bęben. Starzec rozpostarł ręce, pokłonił się i zatańczył.
– Nikt tak nie uzdrawia drzewa jak ty, dobry ptaku – powiedział, a słońce zamrugało trzy razy i dzwony we wszystkich pobliskich kościołach nagle rozbrzmiały.
7.
Włóczykij szedł górską ścieżką szukając drzewa tajemnicy. Niektórzy urodzili się po to, żeby szukać – inni, aby znaleźć. Cisza przeszywała noc jak biały sztylet. Rośliny wyglądały niczym jeźdźcy w czarnych płaszczach z kapturami na głowach - z niepokojąco rozwartymi paszczami. Cienie padały gęsto i groźnie mrucząc usuwały się spod jego stóp. Stanął pod jesionem i padł na kolana, pokłonił się, a z dziupli starego drzewa wyleciały owady, ptaki i inne zwierzęta, a na końcu słowa i ludzkie dusze uwięzione w próchnie. Na niebie zawrzało, zerwała się wichura, gałęzie wygięły, aż do ziemi. Starzec złapał najbliższą witkę i jesion wystrzelił go jak z procy. Wędrowiec ruszył w dalszą drogę.
8.
Wagabunda zobaczył na środku drogi siedzącego kota. Jeżeli zdarzyłoby się, że jakiś kundel przechodziłby tędy, zapewne ominąłby kocura szerokim łukiem, ale psy bez smyczy tutaj się raczej nie zdarzają, najwyżej są takie, które wyszczerzają kły za ogrodzeniem. Leve podszedł, pogłaskał mienkiszota, a ten odwzajemnił mu się pięknym, głębokim mruknięciem. Zapowiadał się niewinny poranek, lecz kto wie, jaka tajemnica kryje się pod ślepą przykrywką dnia?
9.
Leve postanowił zbudować szałas z szyszek, aby razem z Yage mieli gdzie wracać z dalekich podróży. Zające sześć dni i sześć nocy zbierały owoce iglaków, a tułacz poprosił drzewa o żywicę. Liv ścinała liście paproci na posłanie i zbierała leśne delicje, przygotowywała małe zapasy. Kiedy wszystko było już gotowe Leve za pomocą magicznej laski sprowadził biały obłok. Wsiadł na niego razem z Liv i odpłynęli w dal.
10.
Leve i Liv przeniknęli chmury, by dotknąć nieskończoności, zbadać niezbadane. Kiedy płynęli białym obłokiem w przestworzach na ich drodze pojawił się czarny cumulus przeradzając niespodziewanie w upiornego smoka o siedmiu głowach, ze skrzydłami wielkimi jak dach katedry Nidaros, czerwonym jak krew ogonem siekącym powietrze na prawo i lewo. Prawdopodobnie był wysłannikiem Pana z najgłębszych czeluści piekła. Machnął siedmioma jęzorami wytrącając z ręki Leve magiczny kij i białym obłokiem zatrzęsło - zmalał nagle, a powietrze uszło z niego jak z przebitej dętki. Liv Yage i Leve zaczęli na łeb na szyję pikować w dół. Z jej oczu kapały łzy - spadając szybciej niż oni sami na ziemię - natrafiały na rosnące w czarodziejskim ogrodzie Gikk czerwone kwiaty maku. Z cudownych roślin oderwały się płatki i wystrzeliły w górę tworząc miękki dywan, na którym wylądowali nieszczęśnicy.
11.
Samotny wędrowiec usiadł na mostku nad brzegiem fiordu nieopodal łowiących ryby. Wpatrywał się w głębie wody i kiedy tylko ryba łapała się na haczyk spoglądał na nią, a ona wymykała się niepodziewanie jak pod wpływem czarodziejskiej sztuczki.
- Idź stąd! Przynosisz pecha! – krzyczał jeden z wędkarzy, ale Leve jakby tego nie słyszał. Zanurzył się myślami w granatową toń wody, docierając do samego dna.
- Nie słyszysz!? Mówię do ciebie! – wrzasnął rozgniewany człowiek. Wagabunda powoli odwrócił głowę w jego stronę.
- Nie krzycz, płoszysz ryby – powiedział spokojnie. Wędkarz odłożył sprzęt i podszedł do starca z zamiarem złapania go za kołnierz i zrzucenia z pomostu, lecz wtedy stało się coś dziwnego. Nadpłynęła wielka fala i zmiotła do wody łowiących, jedynie Leve siedział dalej mocząc nogi w fiordzie, a jego postać przypominała teraz Neptuna.
12.
Obieżyświat ujął poły płaszcza i uniesiony podmuchem zefiru szybował ponad wzgórzami południowej Norwegii. Przybył do miejsca, gdzie najbardziej pachnie pokrzywa. Bardzo brakowało mu Liv Yage, więc wylądował na szczycie góry Ynde w magicznym ogrodzie Gikk. Zapalił fajkę nabitą suchymi liśćmi leszczyny, wtedy zobaczył ją na grzbiecie białego konia. Kiedy już zbliżali się - nagle rumak wraz z Liv runęli w dół. Zapadli się w szczeliny skały. Leve poprosił więc pająki, aby zaplotły ratunkowy warkocz. Zszedł po nim sprawnie w głąb wyrwy, a Liv i jej koń tonęli już w czarnym, bulgocącym kotle rozgrzanego piekła. Gdy poczuł w nozdrzach drażniący zapach siarki - zrozumiał, że dotarł do końca. Zobaczył diabła, który czekał cierpliwie na swoje ofiary. Wędrowiec wypuścił z rękawa świetliki oślepiając na chwilę demona i szybko wyrwał się, wyciągając Liv, a później rumaka. Targani czarnymi siłami, zaplątani w płomienie ognia wydostali się z czeluści z wielkim trudem. Wreszcie znaleźli się na powierzchni, Leve nazbierał suchych kwiatów wrzosu wzniecając przyjazne ognisko. Magiczny dym suszył ich ubrania, a kiedy dołożył do ognia szyszki chmielu, oraz konopi zatrzymało to na jakiś czas diabelskie moce. Czekali do rana, a potem wsiedli na rumaka i pocwałowali dalej.
- Zasadzki czyhają na nas nawet wtedy, gdy czujemy się zupełnie bezpieczni – pomyślał wędrowiec i wysłał uśmiech w stronę wschodzącego słońca.
Na niebie zbierały się ciemne, burzowe chmury. Wieczorem było tak parno, że z trudem łapali oddech. Gdyby nienaładowane jodem powietrze - trzeba by zanurzyć się w morską głębię, aby przeżyć dzisiejszą noc. Raz słychać było furkot motorówek – gdzieś w oddali, a raz brzęczenie owadów tuż za plecami. Trudno rozstrzygnąć – czy to dźwięk nadlatującego odrzutowca, czy odległy, głuchy trzask grzmotu. Zerwał się wiatr. Śmieci zaczęły tańczyć, wirować po trawnikach i placach, panoszyć po ulicach. Wicher wydawał się mówić ludzkim głosem. Wszystko wskazywało na to, że za chwilę coś się wydarzy. Tajemnica wisiała w przezroczystej przestrzeni realnego obrazu.
13.
Samotny wędrowiec spotkał na drodze drzewo pomarszczone jak stara panna, a pod nim rosły grzyby z błękitnymi łebkami, które pod spodem uzbrojone były w cienkie, różowe blaszki. Leve zebrał je i włożył do swojego brązowego kapelusza zrobionego z mchu. Wszedł do szałasu, gdzie razem z Liv ugotowali je, przyprawili liśćmi melisy i lubczyku - i spożyli w skupieniu. Nad ogniskiem unosił się śnieżnobiały, czarowny dym. Noc była duszna, wiatr przesuwał chmury zasłaniając księżyc. W lesie panował mrok, ale oni widzieli lepiej niż w dzień i czuli zapachy wszystkich roślin wokoło. Gdy poszli na spacer linie drzew nabrały niesamowitej symetrii i spójności, zaczęły układać się w litery i słowa. Ich kolory miały wyrazistą barwę, jakiej jeszcze do tej pory nie zdołali poznać. Usiedli przy drodze, a nad nimi wisiał najpiękniejszy dach świata. Ich włosy falowały. Wokoło roznosił się słodkawy zapach lawendy i rumianku. Zaczęli czytać z księgi lasu, trzymając się za ręce upajali mądrością zdań zapisanych wśród dzikiej przyrody.
- Liv – powiedział samotny wędrowiec.
- Leve – rzekła Yage.
Usłyszeli, rytm wystukiwany na polanie kopytami zwierząt, a wszystkie stworzenia fruwające pohukiwały i ćwierkały w niesamowitym ptasim chórze wydając nieziemskie głosy, które poderwałyby nawet umarłego. Wstali więc i zaczęli tańczyć.
14.
Liv Yage i samotny wędrowiec poszli nad fiord zachłysnąć się nocną kąpielą. Żółty rogal wisiał na niebie połyskując jak stukaratowy brylant. Wdychając przejrzyste powietrze rozebrali się i wskoczyli do wody. Oddalili się od brzegu wpływając w mroczną czeluść, gdzie falowały tylko nieliczne odbicia srebrnego globu. W tym samym momencie, razem odwrócili się na plecy - wyglądali jak para dryfujących delfinów. Nagle przed nimi woda zabulgotała tworząc kilkumetrowy krater i zaczęli spadać na samo dno, gdzie czekała na nich w otchłani wielka, biała jak śmierć hydra. Rozwarła paszczę, żeby ich pochłonąć i wściekle ruszała głowami. Gdy zobaczyli jarzeniowe odbicia ślepi i ogromne siekacze potwora – ławica meduz pojawiła się na ich drodze tworząc dywan, na który wpadli odbijając się od galaretowatych cielsk stworzeń i poparzeni prądem w delirycznych konwulsjach zaczęli wypływać na powierzchnię. Ich kończyny pracowały niczym silniki motorówki. Do brzegu dotarli w otoczeniu chmary makreli, dorszy i łososi, które jak straż przyboczna pilnowała, aby wylądowali bezpiecznie na skałach fiordu.
15.
Włóczęga szedł brzegiem stawu, w którym pływały duże, zielone liście w kształcie serc. Z nich wyskakiwały jak fallusy żółte szmeraki i białe lilie wodne przypominające kwitnące łona kobiet. Usiadł na zwalonym pniu sosny, a z zarośli wyłonił się człowiek o twarzy zwęglonej, wyglądającej jakby była uratowana (ale niekoniecznie jednak uratowana) z pożaru - w której wiły się jasnoróżowe dżdżownice. Leve podrapał się po brodzie i zauważył przyrośnięte do postaci przezroczyste skrzydła w jagodowe plamy. Człowiek – motyl usiadał na kamieniu w bezpiecznej odległości i tak wpatrywali się w swoje odbicia w niezmąconej wodzie. Samotność jest jak drgający na wietrze liść – żółknący powoli, lecz nieustannie, do bólu - jak przebiegające nad ulicą linie wysokiego napięcia w zimową noc, drzazga tkwiąca w stopie, pojedyncza chmura na niebie poszukująca bliźniaczych kształtów - jak choroba – jak płatki kwiatów opadające wolno w gęstą czuprynę traw - niknące pomiędzy rozedrganymi źdźbłami. Jak ptak siedzący na czubku drzewa beznadziejnie nawołujący bliskie mu stworzenia; jak skurcz nogi po długotrwałej pielgrzymce do ziemi niczyjej, jak głuchy trzask suchej gałęzi w ciemnym lesie, ciche brzęczenie ważki o zachodzie słońca – rozmyślał Leve. Spojrzał jeszcze raz na taflę wody, która poruszyła się pozostawiając na powierzchni zanikające kręgi i nie zobaczył już odbicia siedzącego obok. Zostały tylko skrzydła leżące na kamieniach.
16.
O brzasku słońca samotny wędrowiec i Liv Yage wybrali się nad staw, gdzie rosły białe lilie wodne z żółtymi pręcikami. Wpatrywali się w taflę wody licząc kwiaty pływające pośród zielonych serc liści. Rozebrali się i zaczęli pluskać, oczyszczając swoje ciała. Nacierali się nawzajem olejkiem z zielonych szyszek sosny, kiedy na niebie pojawiła się wielka, ciemnoszara chmura. Nagle zaczęło padać. Ucieszyli się, ponieważ krople deszczu miały turkusowy kolor i spadając tworzyły kręgi na powierzchni, dodając im impresjonistycznego czaru. Nurkowali, próbując trafić w środek powiększających się kół, jak w tarczę. Nagle staw poruszył się, zatrząsł jakby pod wpływem ruchów tektonicznych i ich oczom ukazał się ogromny, pomarańczowo–zielony jaszczur, pokryty łuskami z żeliwnych obręczy. Przypominał trochę prehistoryczne zwierzę. Potwór wylazł z wody, machnął ogonem wyrąbując ścieżkę w lesie, a wszystkie ptaki z niebywałym skrzekiem opuściły gniazda i gałęzie drzew. W popłochu odleciały trzepocząc skrzydłami tak szybko, że na niebie można było zauważyć tylko wykrzykniki ich piór. Stan wody zmniejszył się drastycznie. Liv wraz z Leve brodzili teraz po kostki w bagnie, a na dnie mulistej ciapy wiły się węże. Z ich paszcz wyskakiwały spiczaste, czerwone jęzory pełne jadu. Leve schwycił Liv za rękę, lecz nie poruszyli się - mieli marną szansę ucieczki. Gady otaczały ich ze wszystkich stron, a oni stali grzęznąc niczym pierwsi ludzie na ziemi, ich stopy kąsały pijawki. Wtedy ukazał się jedyny promyk słońca, przebijając przez atramentową watę chmury. Ponad głowami zobaczyli pająka, który zaczął rozwijać jedwabną nić. Zdołali się jej uczepić w ostatnim momencie i próbowali wymknąć z zatrutego błocka. Zanim przedostali się na bezpieczny grunt skakali po konarach wygiętych jak trąby słoni. Gdy stanęli na lądzie - żaby i zaskrońce umykały z pod ich nóg, a rechot odbijał się o skały i usłyszeli niesione pogłosem swoje imiona.
- Liv, Liv, Liv...
- Leve, Leve, Leve...
17.
Liv Yage wybrała się na górę Ynde, która wznosi się w centrum magicznego ogrodu Gikk. Brnęła krętymi leśnymi ścieżkami zbierając po drodze owoce lasu. Ze wzgórza widziała fiord, za sobą miała zachodzące słońce, na wprost księżyc w pełni. Żaglówki i koggi majaczyły na turkusowym tle wody, liście drzew robiły się coraz bardziej rdzawe. Usiadła obserwując tajemnicze trasy mrówek – na pewno mają swoje stacje metra – pomyślała. W powietrzu można było wyczuć czarowny zapach grzybów, jej włosy smagała łagodna bryza. W powrotnej drodze spotkała borsuka, który badawczym wzrokiem wpatrywał się w nią i nagle zawrócił. Księżyc nadął policzki i odepchnął płynące w pobliżu chmury. Nagle suche jak zapałka drzewo trzasnęło, runęło w dół i uwięziło Liv swoimi nagimi gałęziami. Yage upadła i straciła przytomność. Leżała tak długo, aż spadające liście z pobliskiej brzozy ułożyły na niej senną kołdrę, a ich ciemne żyły zaczęły odbierać jej oddech. Borsuk podbiegł i swoim długim nosem zaczął odgarniać liście z jej ciała. Potem położył się na niej oddając swoje ciepło, biało – brunatne futro promieniowało, lecz Yage nie dawała znaku życia. Zwierzak nie wiedząc, co ma począć, poczłapał powiadomić o wszystkim Leve. Kiedy wrócili na miejsce wypadku, ciało Liv było zimne jak lodowa kra. Samotny wędrowiec podniósł ją, założył na ramiona jak worek kartofli i zaniósł do szałasu. Przez trzy dni i trzy noce sporządzał wywar z korzenia mniszka lekarskiego, szałwii, pokrzywy i rumianku, dodając pestki owoców dzikiej róży. Czuwał przy niej medytując. Borsuk siedział wlepiając w nią swoje okrągłe gały jak hipnotyzer - próbując wyciągnąć z niej złe moce. Leve zapalił fajkę, aby odpędzić wszelaką ciemność, lecz rozgniewał tylko Belzebuba, który wciągnął dym w nozdrza jak zupę i podgrzewał czarne niczym smoła diabelskie kopyta. Kiedy wędrowiec po raz trzeci natarł jej ciało rybim tłuszczem Liv wreszcie otwarła oczy.
– Oj, musisz jeszcze trochę odpocząć – zawyrokował Leve i dołożył magicznych ziół do ogniska. Będzie teraz trzeba strzec całe towarzystwo leśne przed zaklęciami demona. Aby osiągnąć większą koncentrację, podwoić skuteczność obrony (wyrachowane chowanie się za podwójną gardą), oraz uzyskać lepszą lotność myśli - wysuszył jad węża i zmielił mieszając z plastrem miodu – schował pod dziąsło jak snus. Czekał.
18.
Liv wyzdrowiała i nabrała sił. Rano zbierała zioła nie oddalając się jednak zbytnio od szałasu. Wieczorem razem z Leve siadali przy ognisku nabijając do fajki konopne szyszki. Chodzili teraz codziennie kąpać się w fiordzie. Borsuk widząc, że Yage czuje się dużo lepiej poszedł dalej swoją własną ścieżką. Nieuchronnie zbliżała się jesień, noce były chłodne, a o poranku każdego dnia na trawie pobłyskiwała rosa. Oboje zapragnęli uroczyście pożegnać się z latem i postanowili urządzić święto. Liv zawiązała włosy w warkocze, upiekła miodowe pierniki, a Leve przyciął brodę i powyrywał kłaki wystające z nosa. A żeby zachęcić koty zebrali worek nepeta cataria oraz trzy worki pajęczych nici z których zrobili kłębki do zabawy. Rozwiesili je na niskich gałęziach i zaroślach, wokoło siedziska tak, że wyglądały jak świecące bombki na choinkach w lunaparku. Udekorowali drzewa żołędziami, oraz różnokolorowymi kwiatami. Leve przyniósł dwie kanki koziego mleka i porozlewał do dużych morskich muszli. Zwabione zapachem nepeta cataria koty zaczęły się schodzić około północy. Na początku były trochę nieufne, dopóki nie wlazły na stóg kocimięty i zaczęły się w niej tarzać – przewracały się na grzbiety kręcąc łbami, zapominając o bożym świecie. Pozbywały się mroku w duszy, oczyszczały umysł. Ich oczy dostarczały piękne purpurowe i błękitne światło. Bawiły się kulkami z pajęczyn – trącając je wprawiały w ruch, właziły na drzewa, skakały. Liv i samotny wędrowiec patrząc na to widowisko pokładali się ze śmiechu. Nad ranem koty urządziły koncert. Dmuchały w brzozowe liście i szerokie trawy, wybijały rytm uderzając sosnowymi witkami w odwrócone muszle, bębniły ogonami, mruczały w chórze, a nawet tańczyły stając na dwóch łapach i obracając się dookoła; niektóre dęły w trzcinowe rurki wydając wibrujące dźwięki, które obudziłyby nawet suszone uszy melona.
O wschodzie słońca wyczerpane koty ułożyły się na posłaniu z kocimięty i zapadły w błogi sen, a Liv i Leve czuwali przy dogasającym ognisku paląc na zmianę konopne lolki z akacjowej fajki.
Paweł Berkowski (ur. 1960) – poeta, performer, autor tekstów i muzyki. fot. Magda Słocińska