top of page

Marie Iljašenko – sześć wierszy

  • Miroslaw Drabczyk
  • 29 maj
  • 4 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 3 cze



Zwierzęta przychodzą do miasta

Przychodzimy do miast z płonącej krainy,
z odwodnionych pól i całkiem bezpiecznych miejsc,
prowadzone rozmaitymi zapachami i ciekawością,
oszołomione dusznym miejskim powietrzem.
Przeprowadzamy się na próbę, na stałe.

Co będzie z naszą dzikością?
Nie stawiamy tak tego pytania,
bo czy dzikość nie jest ludzkim wymysłem?
W odróżnieniu od głodu, ciepłych zimowisk,  
gościnnych świetlików i gzymsów.

Przychodzimy z wylesionych miejsc,
mamy swoje zwyczaje, ale umiemy je zmienić. 
Skracamy własne skrzydła, uczymy się głośniejszych piosenek. 
Nie chcemy, żebyście się nad nami rozpływali,
wystarczy, że nie będziecie zastawiać pułapek.


Nowożytna historia miast

Pod każdym miastem leży inne miasto:
miliony oczu, miliony łapek, podmokłe tunele,
długie ogony, które latem klimatyzują,
a przez resztę roku pomagają okazywać uczucia.

Nowożytna historia miast jest też naszą historią:
W 1722 roku osiedliłyśmy się w Dublinie, w 1730 roku w Londynie,
Potem przyszły Praga i Wiedeń, Paryż i Madryt, rewolucja przemysłowa,
która pędziła biednych do Ameryki pod podkładami parowców,
a wreszcie: Nowy Jork, Nowy Jork!

Kochamy wielkie miasta.
Umiemy też być skromne, dlatego mieszkamy na sześciu kontynentach.
Osiedliłyśmy większe terytorium niż człowiek. Ten powiedziałby „plaga”.  
Dlatego produkuje wyrafinowane trutki z tłuszczem utwardzanym i czekoladą,
który rozpuszcza nam wnętrzności, a my potem gonimy za wodą,
żeby ugasić ten pożar.

Zajęłyśmy ziemię.
Jemy wszystko, opiekujemy się swoimi rannymi i starymi,
ze stresu wyczyniamy rzeczy straszne, ale nie gorsze niż człowiek.
Przedłużyłyśmy życie ludzi, ale oni nie dali nam 
nawet imienia. Czekałyśmy na nie sto lat. 

Przyszło przez Węgry skądś znad Morza Czarnego.
Rzekomo: mysz pontyjska. Kiedy usłyszałyśmy je po raz pierwszy,
piszczałyśmy ze śmiechu i nie mogłyśmy przestać. 
Ludzie nas nie słyszeli,
ponieważ słyszą bardzo ograniczoną skalę dźwięków.


Życie bażanta

Życie bażanta w środku wielkiego miasta:
bardziej tajemniczy niż życie ludzkie? Czym się martwi bażant?
Czy jego układ nerwowy rozpoznaje samotność,
a może jego nerwy przypominają chochoły chwastów? 
Wygląda tak samotnie wśród budynków.

Czy on też tęskni za powszedniością? 
Za nieznacznych drobnostkach,
które można powtórzyć, ale nie można opisać powtórnie:
pielęgnacja piór, pławienie się w plamach paprochów,
miasto nieustannie nas z niej wyrywa.

Widzę go z zawrotnej wysokości,
perspektywa posłała ulicę obok do innej dzielnicy,
łamie ją pałac wystaw, nieustawny jak Kaaba, 
szare pole inwersyjne przed nim jest puste
jak nasze najbliższe dni.

On też nie ma koloru, ale jednak go poznaję, 
być może po kolorze, a może po posturze:
nóżki jak patyki mierzą działkę budowlaną, 
nie podejrzewając nawet, że działka, że budowlana,
rusztowanie do prac na wysokościach leży kawałek dalej.

On nie wie, co się szykuje, ale ja owszem.
Bo obserwuję go z zawrotnej wysokości:
w najbliższych tygodniach będzie żyć w cieniu,
w najbliższych tygodniach będzie żyć z robotnikami,
pod skrzydłami rusztowania systemowego Everest.


Schowaj mnie pod swoje skrzydła

Dziadkowi pomagała w umieraniu para bocianów,
uwiła sobie gniazdo tuż u jego stóp.
Między chrustem i gałązkami rosła odrobinka mchu,
ptasi dom przerósł krawędź łóżka.
Zasypiali razem o zmierzchu, razem się budzili,
czekały na niego na monitorze bladym świtem.

Przy pierwszym jajku tańczyły wzruszający taniec:
kłapały dziobami i przyklękały w pogańskiej modlitwie.
Gorliwie grzały lęg brzuchami, polowały na zmianę,
nie znosiły burz, latały na wietrze długie trzydzieści dni.
Między pierwszą dawką leków i popołudniową drzemką 
dziadek domagał się coraz silniejszych plastrów z morfiną.

Bladł i się zmniejszał, a kiedy wylęgły się młode,
miał drobne i przezroczyste dłonie, jakby spalone słońcem.
Nie mógł już się sam wysikać, a wykarczowana upałem trawa
przestała rodzić żaby, dawała tylko zaskrońce i węże.
A on jadł bardzo niewiele i coraz bardziej skarżył się na bóle,
z wielkiego człowieka została gromadka wełnianych koców.

Kiedy ptaszęta nauczyły się latać, zrozumiał, że już nie wydobrzeje.
Powiedział, że długo żył, kiedyś się to stać musi.
Mech i gałązki nosiliśmy powoli z powrotem do lasu,
w listopadzie bocian odniósł dziadka.


Martwa natura z papużką falistą

Osipowi

Świętujemy moje pierwsze urodziny w obcym państwie
w całkiem jeszcze pustym mieszkaniu.
Chciałam potulną papużkę, ale zdaje się, że tu nie mieszkają.
A jeśli nawet żyją, mówią obcym językiem. 
Wszystko pławi się w ciemności, bo jest grudzień.
Stół zastępuje nam perski dywan,
który jeszcze parę dni temu wisiał u prababci nad łóżkiem.
Kryje w sobie słodki zapach dawnych dni
i kulek z naftaliny.

Poczęstunek składa się z kiełbasy szynkowej, sera i oliwek
(już je zjedliśmy), bułek i dwóch cytrusów dla ozdoby.
Rodzice piją szampana za moje zdrowie,
ale ojciec jest ewidentnie nieobecny duchem.
Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam.
Jakbym nagle znalazła się na starej holenderskiej martwej naturze,
na której wszystko pławi się w ciemności.
Od teraz trzeba będzie oszczędzać nawet przebłyski światła.


Kawka w metrze
 
To już pół roku, odkąd ratownicy wywabili z podziemi
ptaka, który przeżył tam kilka tygodni. 
Przyjmował kanapki, drzemał na gzymsach,
powoli zmieniał się z dziwadła w gwiazdę,
a rozkład czerwonej linii metra miał już w małym palcu.
Odleciał, a na stronie stacji ratunkowej
pojawiło się zdanie, które wciąż chodzi mi po głowie:
Mnie, kawki ze stacji Kobylisy, już tu nie ma.
 
Najwięcej pytań wywołuje „nie ma“:
jeśli definiuję się przez to, skąd jestem, co się stanie,
kiedy opuszczę to miejsce? Przestanę być? Przestanę być sobą?
A może odniosę swoją stację metra w sobie, w inne miejsca, na zawsze?
Jak długo zostanę Irlandczykiem w Ameryce? Jak długo będę Turkiem w Berlinie?
A czy to ma dziś jeszcze jakieś znaczenie?
 
A jeszcze: w jakich okolicznościach mogę nazywać miejsce „tu”,
będąc już gdzie indziej? Jak z „tu” robi się „tam”?
Proces przemieszczania się jest bliższy czasowi czy przestrzeni?
Gdzie jestem, skoro nie ma mnie w metrze?
Pod niebem,  w powietrzu, nad trakcją tramwajową?
Ze stadem nad parkiem, nad rzeką. 
Jestem gdzieś indziej, jestem inaczej.
 
Ratownicy poświęcili sprawie wiele dni,
wykonali swoją pracę rzetelnie,
nie chcieli nikogo urazić tym nierozważnym zdaniem. 
Kawki ze stacji Kobylisy już tu nie ma,
ale zostało po niej tak wiele pytań.


wiersze z tomu  Zvířáta přichazejí do města
przełożyła Zofia Bałdyga



Marie Iljašenko (ur. 1983 w Kijowie) – czeska poetka o ukraińsko-czesko-polskich korzeniach. W dzieciństwie przeprowadziła się do Czech, gdzie później studiowała literaturoznawstwo porównawcze oraz studia wschodnioeuropejskie. Jej debiutancki tom Osip míří na jih (wyd. Host, 2015, w polskim przekładzie Zofii Bałdygi Osip podąża na południe, WBPiCAK, 2022) został nominowany do nagrody Magnesia Litera. Jej twórczość porusza wątki historyczne i kulturowe Europy Środkowo-Wschodniej. Poezja Marie Iljašenko została przetłumaczona na kilka języków. Autorka jest także felietonistką, redaktorką i tłumaczką, m.in. współczesnej poezji polskiej i ukraińskiej (Zajączkowska, Wolny-Hamkalo, Kruk, Kiva). Powyższe wiersze pochodzą z właśnie wydanego zbioru eko-urbanistycznego Zwierzęta przychodzą do miasta.




     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page