
Mimo iż Weronika Pawlik-Kwaśniewska weszła do literatury po prostu otwierając jej drzwi, w momencie, który uznała za stosowny, mimo iż przed książkowym debiutem nie funkcjonowała w obiegu czasopiśmienniczym czy konkursowym, to jej debiutancka Pełnia lata, będąca zbiorem dwudziestu pięciu próz poetyckich, to pozycja, która potwierdza dojrzałość i samoświadomość autorki. Jednocześnie jest to propozycja na tyle szeroka stylistycznie, że można już teraz wyobrazić sobie bardzo wiele literackich ścieżek, którymi Weronika Pawlik-Kwaśniewska może podążyć, ponieważ w Pełni lata są zarówno cząsteczki, z których mogą urodzić się opowiadania, miniaturowe prozy lub nawet powieść, jak również atomy, których fuzja pozwoli urodzić się poezji, którą ja osobiście najbardziej instynktownie wyczuwam w debiucie autorki.
Czy literatura dzieli lub powinna dzielić się na męską i kobiecą? Czy takie etykiety mają prawo funkcjonować w aktualnym dyskursie krytyczno-literackim i czy takie szufladkowanie nie jest formą dyskryminacji? Z pewnością nie płeć powinna decydować o wartości tekstu literackiego, ale jednocześnie ten sam tekst zawsze mniej lub bardziej uwikłany będzie w emocjonalność, wrażliwość i osobowość autorki lub autora. Są oczywiście tacy autorzy i autorki, którzy za punkt honoru stawiają sobie kamuflowanie siebie, uciekanie od swojej tożsamości lub jej przekraczanie. Weronika Pawlik-Kwaśniewska nie próbuje w swoim debiucie udawać kogoś, kim nie jest. Nie ucieka przed swoją kobiecością, nie zakłada maski mężczyzny, ale jednocześnie umiejętnie omija mielizny stereotypowej kobiecej estetyki, o które rozbiła się w przeszłości niejedna autorka i wciąż niejedna zmierza ku katastrofie wierząc, że staroświecki liryzm rodem ze strof Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej będzie formą bezpieczną, bo znaną i rozpoznaną. Nawet jeśli autorka już w motcie, a potem kilkukrotnie w Pełni lata sięga po Sylwię Plath, która – nie da się ukryć – że przez pod sześćdziesiąt lat po swojej samobójczej śmierci była i nadal bywa patronką niezliczonej rzeszy poetek wchodzących w świat liryki, które nie raz stawały i stają się epigonkami autorki Szklanego klosza, to szczęśliwie autorka Pełni lata nie zalicza się do tego grona. Nawet jeśli nie ukrywa swojej fascynacji twórczością Plath, to jej nie kopiuje, a przekraczając i odbijając się od wspomnianej fascynacji w kolejnych książkach, będzie w stanie stworzyć wartość jeszcze bardziej interesującą i świeżą.
Na pewno debiut Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej wpisuje się w nowy dekadentyzm, dla którego idealne podłoże stworzyła nie tylko XXI-wieczna kultura przesytu, konsumpcji, przytłoczenia morzem informacji, pesymizmu i lęku, a jednocześnie swoistej łatwości przemieszczania, doznawania, zdobywania, która posunięta niekiedy do granic możliwości rodzi z kolei dojmujące poczucie znużenia, ogłupienia, nudy i marazmu. Katalizatorem tego nowego dekadentyzmu była również pandemia koronowirusa, która po części była jak odłączenie od filmowego Matrixa, każące spojrzeć zupełnie inaczej na otaczającą nas rzeczywistość, naszą codzienną gonitwę, powtarzalność czynności, procesów i rytuałów. Pandemia COVID-19 dotknęła ludzkość nie tylko w aspekcie biologicznym, lecz również w aspekcie psychologicznym i duchowym. Stała się ona okazją do mądrościowej refleksji nad kondycją ludzką w czasie kryzysu. Pandemia ukształtowała w ludziach specyficzny światopogląd i zmusiła ich do określonych zachowań, które przed pandemią nie pojawiały się. W ten sposób ukształtował się nowy paradygmat antropologiczny zwany homo pandemicus i to właśnie wspomniany człowiek pandemiczny staje się bohaterem Pełni lata, która rozpoczyna się właśnie wiosną 2020 roku: Przyszła dziwna i okrutna wiosna. […] Zmarłych wywożono w nocy, odchodzili pośrodku ciemności […]. Obudzeni w nowym życiu, z maskami na ustach, poszukiwaliśmy dawnych prawd […]. W swoich snach widziałam nadmiar natury, który dusił i fascynował. […] Nasze domy opanował mdły, kwietny zapach śmierci. […] Naćpana rozmawiałam ze zmarłymi (s. 10) – taki jest właśnie punkt wyjścia w historii rozbitej na krótkie prozy w Pełni lata. Pod maską zakrywającą twarz zaczynają grzęznąć wcześniej niewypowiadane słowa, które chcą wyjść na zewnątrz, domagają się artykulacji jak powietrza, jak więzień kwarantanny domaga się wolności zwykłego spaceru.
„Wiosna przywróciła owady do życia” (s. 13) i nie da się ukryć, że motyw owadów jest obecny w Pełni lata tak silnie, że wręcz czuć chrzęst ich chityny, wibrowanie ich skrzydeł i dotyk ich odnóży. W Pełni lata aż roi się od much, które pojawiają się już we wspomnianej pierwszej części książki, a więc Wiośnie, a potem towarzyszą parze bohaterów i czytelnikowi, gdy przychodzi Lato, niosąc ze sobą główny motyw organizujący opowieść, a więc motyw podróży, rozumianej nie tylko dosłownie, lecz przede wszystkim metaforycznie. Na Dalekim Wschodzie mucha uchodziła za symbol niematerialnej, bezustannie wędrującej duszy. Najczęściej jednak łączono ją z chorobą, śmiercią i diabłem. Rozpowszechnione było wyobrażenie, że demony choroby zagrażają człowiekowi przybrawszy postać much. U Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej muchy towarzyszą bohaterom na każdym kroku. Siadają na przedmiotach, ale przede wszystkim na owocach, których motyw bardzo często pojawia się na kartach Pełni lata. Muchy są tutaj po to, by nieustannie przypominać, że zepsucie czai się za rogiem, że nawet najpiękniejsze pejzaże, najwyższa sztuka i całe piękno południowej Europy skąpanej w słońcu, nie uchronią przed przemijaniem, śmiercią. Owoc, którego smak dziś jeszcze cieszy nasze podniebienie, jutro już będzie budził naszą odrazę, stając się pożywieniem much. Zresztą nie tylko ten jadalny owoc u autorki Pełni lata pada łupem śmierci. Nawet sama mucha musi zginąć, bo nawet ten, kto niesie rozkład, nie jest w stanie go uniknąć: „Leżała przy oknie, tam właśnie padła. Królowa much ze skrzyżowanymi niczym faraon ramionami. Tak wysuszona, że zamilkłam, słyszałam tylko szum przezroczystych skrzydeł. Lizała kości zmarłych, a teraz sama czeka na rozkład i pochówek. Przykryta pośmiertnym całunem popłynie do ścieków” (s. 65).
Zupełnie jak w jednym z wierszy Świetlickiego, tak tutaj, w Pełni lata również: „Tym wszystkim naprawdę rządzi ten prawowity właściciel // Grzyb robak // On to dotychczas trawił, a teraz nadchodzi // On nadchodzi naprawdę // Zbliża swoje oko do okien // W cukrze jajo robaka // A pościel pokryta grzybem // Grzyb zakrył inicjały na pościeli // Co to ją mama // Albo inna kobieta z rodziny // Jakiej rodziny jest tylko grzyb robak”.
Przed tym symbolicznym robakiem bohaterowie Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej uciekają w podróż, próbując odtwarzać wiekowy topos przeciwstawienia nietrwałości świata – trwałość sztuki, zwłaszcza tej antycznej, oglądanej łapczywie w Palermo, Korfu, Kerkirze, Kalami, Ipsos, Sidari. Uciekają w literaturę, zarówno tę czytaną, jak i w sam proces jej tworzenia, który jednocześnie „przybliża i odsuwa śmierć” (s. 21). Autorka tworzy bardzo sugestywne obrazy z tej wspomnianej podróży. Czytając, czuje się ten upał hotelowego pokoju, smak kosztowanych owoców, morską bryzę, gwar i zgiełk miasteczek, i targowisk, i dźwięk wieczornych cykad. Łatwo jest się dać wciągnąć w tę podróż, mimo iż ciągłe, w każdej godzinie jej trwania, autorka raz po raz przypomina o tym, że to nie jest dane na zawsze, że śmierć czeka i przypomina o sobie, wysyłając nie tylko owady, ale i podchodzące do gardła niepokoje i lęki.
Wspomniałem tu o antynomii trwałości sztuki i nietrwałości życia, ale tych antynomii będących szkieletem Pełni lata jest więcej. Wyraźnie zaznaczona jest tu chociażby opozycja dnia, który łapany jest łapczywie z całym dobrodziejstwem inwentarza, i nocy, która jest niejednoznaczna. Z jednej strony to pewne ukojenie, wyciszenie, ostudzenie gorączki, z drugiej strony to czas wizji, lęków, sennych koszmarów i szeptów.
Głównej bohaterce Pełni lata, która bezpośrednio jest narratorką tej opowieści, towarzyszy nie kto inny jak ukochany, skrywany pod inicjałem P. Bo bohaterka ucieczki przed „robakiem” szuka nie tylko w sztuce i podróży, ale również w leku starym jak świat – w miłości. P. staje się towarzyszem, kochankiem, powiernikiem, ale również kimś, do kogo bohaterka kieruje kolejne miłosne listy i komu de facto opowiada całą swoją historię, czego czytelnik staje się niejako świadkiem i współuczestnikiem.
Ucieczka odbywa się również na poziomie psychodelicznym, bo cała ta zewnętrzna i wewnętrzna podróż, zanurzona jest w narkotycznych wizjach i tripach. Narkotyk i jego działanie wyznaczają tutaj rytm silniejszy niż dzień i noc, bo cała percepcja rzeczywistości rozpięta jest pomiędzy euforią i wizją, kiedy Rozpuszczony w buzi kartonik wychładza ciało i ma posmak metalu, a potem przychodzi narkotyczne szaleństwo a zjazdami, kiedy trzeba umierać po raz kolejny.
Bohaterka Pełni lata buduje sobie, z przeżywanej sztuki, tworzonej literatury, doświadczanych miejsc, emocji, narkotycznych wizji, zapachów, smaków, dotyków i uczuć własny Eden, który nie czeka na nią i na P., gdzieś tam, po drugiej stronie śmierci, ale tu i teraz. Niepotrzebny nam Eden, jedynie lep na śmierć – niech razem z muchami zwisa spod sufitu (s. 28) – mówi bohaterka w Cielesności i to tego lepu szuka w każdej z dwudziestu pięciu próz składających się na debiut Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej, i to właśnie w braku możliwości znalezienia tego „lepu na śmierć” tkwi dramat bohaterów, którzy będąc świadomi, że nie uciekną przed ostatecznym, rzucają się na wręcz hedonistyczne łapanie chwil, jedzenie ich na zapas, do przejedzenia, do bólu.
Podróż rozpięta jest jeszcze na jednej ramie kompozycyjnej. Pomiędzy Aniołem Zwiastowania i sugestią bohaterki, że „to przed dzieckiem ostatnia taka nasza podróż”, aż po bolesny koniec podróży w tym właśnie wymiarze, opisany w Rybiku. Ten wątek spaja jednocześnie powracający kilkakrotnie motyw figur Matki Boskiej. Czytając Pełnię lata miałem wrażenie, że wspomniane figury funkcjonują tu na innym poziomie interpretacyjnym niż cała reszta architektonicznych obrazów, których debiut Pawlik-Kwaśniewskiej jest pełen. O ile cała reszta dzieł sztuki, w tym dzieł architektonicznych, przynosi ocalenie, daje wytchnienie i pozwala uciec przed śmiercią, to figury Maryi są czymś martwym, ciężkim, zupełnie jakby symbolizowały archetypiczny nakaz macierzyństwa, a jednocześnie były jak napomnienie o przemijających siłach witalnych, o przemijającej kobiecości, która jest „czasami krwistą rafą koralową i rozmazanymi plamy na porcelanowym dnie” (s. 69).
Nawet jeśli autorka Pełni lata sięga po motywy i toposy silnie zakorzenione w historii literatury, nawet jeśli może wydać się w tym nieco naiwna, to jest to naiwność, którą debiutantom należy wybaczyć, zwłaszcza, że jest w tej naiwności coś pociągającego, coś, co sprawia, że czytelnik zaczyna prawdziwie współodczuwać i chłonąć to wszystko, co Weronika Pawlik-Kwaśniewska ma do zaoferowania w swojej książce. Polecam samemu to sprawdzić, zabierając Pełnię lata we własną podróż, bez względu na to, czy będzie to również wyprawa na słoneczną Sycylię, krótki wypad za miasto czy wewnętrzna podróż w zaciszu pokoju. Warto jest się dać zabrać autorce na ten intensywny, wielobarwny i szaleńczy szlak. Z dużą ciekawością czekam na to, w którą stronę pójdzie autorka i jakie literackie krajobrazy postanowi wymalować w swojej drugiej książce, która zapewne już powstaje, by „przybliżać i odsuwać śmierć”.
Weronika Pawlik-Kwaśniewska: Pełnia Lata, Wydawnictwo Poesis, 2023
