Dobór
Przecinające się krzywizny prostopadłych zbłądzeń narzynają kolejne
Przeguby tego potracenia w meandrach danych wykroczeń poza ten
Zabagniony chciejstwem stugębny czas. Spod flamy ciepłego odoru
Rozkrawa się ciężkolita część i wypełnia siniejący dopust, ażebyś mógł
W samozwrotnym rozchwianiu przestępować powałę tego szczękokraju.
Widzimy bowiem schodzące z flank wklęsłego nieba gradowe wiry,
Zapowiedzi ciernistych plam na każdym wgłębieniu zostawionym przez
Pierzchły cień, wyblakłą spłonkę celu zaniechanego przez bezwiedny wybór
Sekundnika tchu, na tym apelowym placu, gdzie dobrowolnie schodzą się
Wszyscy inni, bliscy sobie w potrzebie wzajemnego holowania aż po
Pierwsze piargi ołowianych wydm, które przetoczy w ich zlasowane mózgi
Leukemia rozproszonych gwiazd. Coraz obfitsze datki będą kneblować
Nadgarstki ust. Kłody pochopnych dróg są nieustannie przeszywane drgawkami
Kolejnych omamów, w których wyraźnieli od dawana jako ogniwa łańcucha,
Bez którego nie mogli wszak nigdy żyć, w przytroczeniu stałym taką grawitacją,
Kohorta ziszczająca wolę swego karła, igrającego nimi jak hakami, by mógł
Karniej zawiadywać pojedynczymi gardłami. Dwubiegunowa mara, oplot
Sięgający końca każdego korzenia, w jałowej glebie pobywania w najprostszym
Akordzie zapędzania do koryta swego funkcjonowania, by wybrakom nie
Było końca. Użyteczność jako wyparowanie najmniejszego rozstaju. Wszędzie
Tak blisko, bo krawędź przepaści przystawiona jest do skroni. Turbulencje
Przynoszą tylko odrętwienie. Kawałkowane sekwencje na porcje chudych
Doznań są zgniotkami, gdzie tłoczą się odłogi nigdy nie wezbranych prądów
Odmiennych postaci obecnego zmarnienia. Wiotki dym jest echosondą idącej
Skądinąd ku nam czerstwej mgły, którą będziemy musieli do ostatka jeść,
Niewidzialni dla coraz bardziej grążących się w swym grożeniu. Brodzenie to nie
Przechodzenie niczego wpław. Sankcje zawężają twój barłóg do paru ścierpłych
Ruchów, poziomujących dal do obwodu koła, jako dobór zniesień tego pionu.
Osie zejść
Nigdy nie dojdą inne oznajmienia niż jednobrzmiące wyroki, gęstsze od opadowych
Plam tej jasnej pomroczności, będące kierunkującym dalsze poczynania bezdennym
Wykrotem, gdzie stłaczać się zacznie świat pustych rac, zdwojonych postaci jednego
Końca, pospieszanego zawartą w nich krechą mety. Znikądinąd nie wyłoni się
Bardziej wypiętrzony strzęp swobodniejszych możliwości, gdyż obnażanie poziomu
Sufitu danego momentu wyboru stało się nieodzowną śluzą dla wszelkiej płynności
Naszego umiejscowienia, przykrótkich już fragmentów, w których jeszcze kłębi
Się zestrój ogniskujących wychynięć, energicznych ruchów zmagających się z
Szybkością górnych szprych, przyciąganiem płaskością dna. Prądnice takich stanów
Zacinają się, poprzez zwarcia w nadgniłych zwojach, coraz częściej i stają się
Agregatami kumulującymi naszą czczość, choć zasupłane azymuty momentalnych
Rozstrzygnięć falują, jak papierowy po cemencie worek na zawietrznej wczesnego
Popołudnia, kiedy słońce traci ostrość, przechodząc w styczniową szarówkę, jako
Pierwsze odium tegorocznych strat. Puste przeludnienie. Skorodowany karb. Nit
Dociska dwie warstwy, dzięki czemu zostaje ci tylko ta jedna. Szyna przebijająca mur
To żeliwny tor zrujnowanego domu. Bezstopniowy zwrot. Między dwoma schodami
Leży w poprzek gwóźdź, ostrzem celując w ich zatarty kąt. Zmniejszające się szanse
Powiększają tylko okrążenie, przechodzimy przez kolejne kwartały ociemniałych
Siedlisk, w środkach jarzeniowych blasków łowiąc szmery prostopadle padających cieni,
Nieustannym natłoku pozornie istotnych przynęt, jakby każde z tych informacyjnych
Zagięć było ostateczną fałdą skrywającą odpowiedź na pytania o sens tego poronienia.
Niecka rozdrobnienia. Wypełnianie kolejnych form seriami upadków. Siekanina
Najdrobniejszej połaci żywego jeszcze odruchu. Dawne czasy są wysuszoną szczęką.
Doszczętnie skasowane stany, rozłóg tego, co było kiedyś lemieszem w tłustej bruździe
Mniemań o wieloskrzydłych możliwościach panowania nad marą losu, przezwyciężeniu
Obwałowań kręto prowadzących do bagiennych delt. Niczego więc nigdy nie było poza
Tak samo spiorunowanym pniem danego rzutu, ciasnej sieci sunącej szeroko aż po rdzeń
Coraz bliższego sygnału, wieńczącego ten zduszony etap. Zmrówczenie w diabelskim
Młynie. Parowanie octu i gryzące wyziewy z kanalizacyjnych krat. Nasza dookolność
Rozchodzi się śladami biegnącymi w koło swej osi zejść, tężejącej wklęsłości jako jedynego
Dowodu chromego istnienia w sprężeniu wszystkich napięć, jakimi szatkował nas ślepy
Przestwór nieustannie pracującego zaniku. Głuche grudy wybroczyn lepkiej jawy są
Odważnikami kładzionymi na spękane progi, pozostałą nadwyżką po tym niczym innym,
Stałym przemienianiu się drogi w lśniącą cyną kosę. Przetoki tych przebiegów są zapchane
Pakułami chciwych roszczeń, osaczanie spłyca tylko oddech, rotując zarazem każdą kłodę,
Która spada nie wiadomo skąd, ażeby ciągi tego jarzmienia nie były przerywane, miarowo
I jednostajnie młócąc ugór tego trwania, bez żadnego już odniesienia do wibrujących
Doznań na paletach nieustannych podmian, dzięki czemu wydarzeniowość każdego obrzynu
Może uchodzić za ziszczenie woli nie tylko samego posiadania. Marnienie odbywa się
We wnętrzu wąskiego kokonu. Nikt o tym nic za bardzo nie wie. Odpychania nie są skutkiem
Przyciągań. Atmosferę tworzy tylko kwaśna mżystość. Preparaty to nasz stały prowiant.
Wymiana kołuje nad ziarnistym przeciągiem, przekazując części strat jako zamienny
Towar. Cisza niczego nie gładzi, wzmagając piszczenie w ścianach. Dwubiegunowość
To jeden kieł. Stała wytracenia morzona jest zerem. Te rundy są ewidentnie po nic,
W swym hipnotyzującym zwidzie suną w stronę coraz bardziej jaskrawiejących widm,
Ażeby przeniknęły nimi nasze przepony tego niekończącego się odwrotu z wyrobiska
Niepominiętych reszt, w położeniu dźganym nieustannie przez wyciągnięty w tłumie nóż.
Wychwycenia
Bezpowrotne wchodzenia w coraz to nowe zagony załomów przynoszą
Kostniejącą mgłę. Zakrzywiony moment i jonizująca pneuma pustki w każdej
Reakcji na cząstkę odmowy, gdyż spody zieją szczeliniastym brakiem,
Stąd przyczepność wytraca się z dookolnej grawitacji. Dobyć dodatkowe
Okrążenie i z takiego mętliku uczynić swój znikliwy totem, by potem
Przeładować tę próżnię na jeszcze większe pole zbrużdżonego osmolenia,
Rozpychając tę lukę aż po pełny obrót wrzeciona, które nas ściąga
W ten osmotyczny wir. Proste wklęśnięcia. Przydrożny ugór znoszonych
Cieni. Przekątne wypiętrzenia na spłachciu stężałej jawy. W takim
Wtrąceniu przebywanie jedyne, mimo dostrzeganych końców danego
Rozwidlenia, mimo ostrzy tnących na oślep każdego przywidzenia.
Ostrokoły zamętu w każdej prowadnicy tego słupowego trwania rozdzielają
W nas wakaty, jesteśmy bardziej biegli od wędrownych biegunów, na chwilę
Przed odjęciem trakcji przeniesienia, jakby skwierczenie było tylko blokadą
W gnieździe spodku. Wyryj jeszcze jeden szew na tym przedramieniu,
Spadziście decentrując obrany za ciebie kierunek poniewierki, ów przydzielony
Kosz skulonych mknień, zatarasowany pospólnym chlewem w osadniku
Wciąż odradzających się usidleń. Pomroczny brezent opina nie tylko trzpień.
Osypisko
Przekątne wszelkich wznieceń dźgają spody przyszłych zwrotów, rozszerzając
Momentalnie zakresy danych rozwiązań kumulujących się na poboczach spraw,
Gdyż doznajemy z powrotem tego samego somnambulicznego stanu, żywej kłody
Poleceń, z którą jest się zrośniętym, w tej wybrakowanej niecce posiekanego
Na cząstki czasu, kiedy zostaje wyznaczony jego ścieg aż po finalne wydalenie.
Nie ma mnie w innej ciemni obopólnego przejawienia żrącego duru, tego uskoku
Zwichrowanego rombu spodniej matni, kłapiącego półrocznym już zawieszeniem
Nad każdym sufitem, podrzucanej niczym parujący odorem próg. Jednostronność
Wypełnia wszelką nawierzchnię, rozpady następują po każdym odwrocie, ciemiężenia
Cieniami przedzierzgają się w ustalenia nowych obowiązków, które momentalnie
Dławią tok dalszej rozmowy, kiedy kancerujące serie zwad nagle zaczynają łyskać
Wymachiwanymi ostrzami nacinającymi nadgarstki odmów. Osypisko tego rozdzielenia
Wrasta swymi zakosami aż po nabrzeże tego krańca, na którym hodujemy swój
Wieloramienny ból, kwadraturę szpotawego zewu, przenośnego skowytu wykolejonych
Gwiazd, ażeby, poprzez każde wstrzymanie bicia, puls mógł się zbrylić w błotną grudę
Wobec parcia znoszących się po wierzchołek zatrzymania sił, biegunów wtrącających
W mechaniczną posokę przenoszenia kresu o kolejny szczebel niżowego złogu.
Potrojony przedziałami zewłok widm. Kryzy przestawiane z jednego odmętu w drugi
Usztywniają krok aż do samobieżnej mety szczętu, w trakcie rozszczepiania poziomu
Danego sparszywienia. Splecione w supeł tłocznie niegdysiejszych wyborów kierunkują
Teraz to czołganie pod nisko zawieszonymi zasiekami, w coraz szybszych przebiegach
Doznawanego zaniku ujść z tego rozrytego wygonu, już bez żadnej innej perspektywy,
Kalejdoskopowych przeciążeń, sparciałych tarapatów, jakby nowy rzut miałby przynieść
Odmienny niż ten wciąż pusty los. Rojny kompost w butwiejącym osadniku zniweczenia
Przedostaje się do krwiobiegu mętniejącego bycia na rozchybotanej belce, taranującej
Skawalony do cna ciąg chocholego wygrażania sankcjami, zacieśniającymi nam grdykę
Stryczkami poślednich wdrożeń. Jałowienia wykwitają na obrzeżach rowu strzelistym
Ostem. Skośne zwarcia w zerwanym więzadle rojeń. Nie wahają się tylko szpadle.
Przerost zdławień
Oszronione połacie najbliższych zapadlisk, ukośnie wydobyte ostrym słońcem,
Domykają pustość ostatniego wirażu roku, niekończących się smagań porywistych
Razów, gdy wydrążony biegun wyborów zaczyna wklęsać rdzawą plama w narożnik
Oka i cała bujność zbutwiałych szmat staje się falistą orbitą dla tego przechodzenia
W coraz niższe załomy zniweczenia. Nie możemy tedy już niczego innego brać
Jako swoją żagiew. Niedoświetleni, szpachlowani szarymi zaprawami z bieżących
Pomyj zwarć, buzujący odorami skłóceń, rozchodzimy się po tym szutrowym dnie,
Kiedy gnilnie fluktuuje jeszcze żywy promień zwichniętego kierunku szpotawej
Brei, jaka wypełnia tę rozłożystą kadź, w przęśle kroku trzymaną krótko przy
Sobie, bez trybu już innego pędu w to zwaśnione osierdzie scalanych ustaleń w
Jeden zamaszysty pręt. Byłem tylko śladem pracy jarzma, kołowaniem ścieśnionych
Pasów nad zgnieceniami poszczególnych odmów, i w takiej przetoce rósł kolejny
Niżowy mur, za którego nie wychynął żaden sygnał odmiennych spraw, gdyż niespiesznie
Poruszamy się po obwodzie pętli, zrośnięci z nią szubienicznym ramieniem horyzontu,
Wpychającym nam w gardła swój knebel dali. Dyferencje zaniku. Przeszycia tego
Samego kroju zastanego nieładu. Wiązki cierni przechodzą przez poletka skurczonych
Poczynań, zasupłują się w odłamkowe wizgi i stepowieją w odkrywanych na nowo
Kątach naszego upadku, czyniąc zeń stałą wypadkową, szmuglowany worek trwań.
Tkanki powidoków utwardzają się w jedną warstwę strat, wyraźnie widoczne pięści
Wystają spod sztywnych powłok kilkunastu mar, osaczająco tworzących ten bezduszny
Krąg, gdzie każdy z każdym gra w ziemne ognie, owe szybujące przesyły pustych
Form, jakby było się rezerwuarem dla samych skłębionych szram, w tej wysuszającej
Zawiei grążenia w wykrocie tego przepadania w spadzisty przesył glinu, chłonne strony
Kresowych potknięć i obrotowych pęt. Ludzkie nornice rozszerzają powierzchnie
Swoich jamistych umiejscowień i, paradując w przebraniach, stają się ogniwami
Łańcucha dostaw cierpkich wrażeń oraz poronionych mniemań o tym zmierzchającym
Świecie rozgrzebanych pogrzebaczem stanów odchodzenia w swój zetlały nów,
Wijąc się w swych marnych dążnościach, nadziane na haczyk swego postradanego losu.
Dociągnij pod tę krawędź spiralny włok, by erodował dalsze ciągi końca, otwierając
Kolejne przepływy mazi na ten przetykany wirami zabagniony grunt potylicznej masy.
Wiersze z przygotowywanego tomu Chłodnie, który ukaże się na jesieni 2025 w wydawnictwie AFRONT.
