Lotnisko
Szybowce, które po raz pierwszy zobaczyłem na gliwickim lotnisku,
wcale nie wyglądały jak wyrzucone z gniazda pisklęta,
raczej jak ciotka na polanie, bokiem leżąca na kocu i wsparta na łokciu,
bo jednym skrzydłem w taki właśnie sposób opierały się na trawie.
A drugie skrzydło jak palec wskazujący w niebo
wyglądało jak ręka topielca na próżno wzywającego pomocy.
Od czasu do czasu widywałem te szybowce
nad Sikornikiem i Trynkiem, krążące jak nad stawem szpaki i rybitwy.
I nie było w tym mitu żadnego, żadnej legendy czy magii,
żadnego Gryfa ani Ikara, Żwirki i Wigury czy Dywizjonu 303.
A i przy samym lotnisku był już tylko skład z węglem, tartak i hurtownia ryb.
Trzy baraki na trzech zabłoconych placach.
Po nocach z hurtowni ryb wcale nie było słychać pyrkania silników na rybackich kutrach,
a jedynie monotonne charczenie agregatu w chłodni.
Z tartaku nie dochodziły żadne jęki buków i sosen,
słychać było jedynie szczekanie psa przy budzie i wizgotanie pił.
Tylko ze składem opału coś było inaczej
i każdy woźnica gotów byłby przysiąc,
że fury z węglem mijając lotnisko ledwo dotykały tam ziemi
i trzeba było dwiema rękami z całych sił ściągać lejce,
by koła furmanek nie oderwały się całkiem od jezdni.
Koniom wprawdzie jeszcze żadne skrzydła nie rosły,
ale na ich grzbietach, w okolicach kłębów,
można było już dostrzec pierwsze stosiny i dudki,
a u niektórych wałachów i klaczy nawet już całe chorągiewki piór.
Joanna i palce
Odkąd skończyła czternaście lat zaczęły prześladować ją palce.
W kinie wpełzały jej pod sukienkę, wsuwały się w szorty pod szkolną ławką, w autokarze na szkolnych wycieczkach przeciskały się przez pasek spodni, nawet w sklepach, w kolejkach do lady, do kasy, na pośladkach i udach, czuła mrowienie tych palców.
Te palce śniły jej się co noc.
Ledwo zamknęła oczy, a już wpełzały pod kołdrę, pełzły po jej piersiach i brzuchu, zwijały się w kłębek w pępku, śluzem znaczyły ślady na jej nogach i zagnieżdżały pomiędzy udami.
Bała się wychodzić z domu, bo te palce pod postacią dżdżownic i ślimaków już czyhały na ulicznych chodnikach, czaiły się w liściach drzew, na parkowych ławkach, na wiatach przystanków.
Czuła śluzowe ślady tych palców na każdej poręczy i klamce, na klawiszach komputerów, na monetach, nożach i widelcach, wyraźne ślady tych palców widziała na wszystkich szybach, lustrach, lusterkach.
Od tych palców nie było ucieczki.
Nie było sposobu, by się przez nie przedrzeć, bo wszystkie okna i drzwi w mieszkaniu całe były już zarośnięte palcami i nawet do kuchni broniły jej dostępu, więc jedyne wyjście wiodło przez łazienkę.
I jedyna nadzieja, że mama zostawiła tam w szafce niedawno kupione tabletki.
I jedyny ratunek w ojcu, że na półce nad umywalką pozostawił dopiero co rozpakowane, staroświeckie żyletki.
Franz K.
Tak bardzo bał się śmierci
Że ze strachu przed nią
Umierał
Strach nie ma wielkich oczu
Strach ma oczy zamknięte
A powieki tak zaciśnięte
Że wypływa z nich krew
Bał się śmierci tak bardzo
Że ze strachu miał wymioty i dreszcze
Ze strachu w dłoniach nie mógł utrzymać kieliszka i szklanki
Spomiędzy palców wypadały mu widelce i noże
Nawet łyżki nie był w stanie utrzymać palcami
Od jego strachu na stole trzęsły się talerze
Skrzypiały krzesła i szafy
Chybotały obrazy na ścianach i lustra
I drgały szyby w oknach
Ze strachu przed śmiercią
Chorował na dżumę i czarną ospę
Był ciężko chory na raka
Co dzień umierał na udar i zawał
Choć jedynym objawem
Było tylko spocone czoło
I trzęsące się ręce
Płakał codziennie
Opłakując swoją śmierć
I nie mógł w żaden sposób pogodzić się
Z własną śmiercią
A i pokłócić się z nią nie był w stanie
Strach przed śmiercią
Był nawet gorszy od samej śmierci
Bo nie dawał od śmierci
Wytchnienia
W końcu zaczął się bać
Nawet własnego strachu przed śmiercią
Bał się śmiertelnie własnego strachu
Tak bardzo że z tego strachu
Bałby się nawet umierać
Aż w końcu na miejscu śmierci
Pozostał jedynie strach
Śmiertelny strach
Od którego jednak nie da się umrzeć
I od którego nawet śmierć
Nie dałaby uwolnienia
Mokra robota
Zaczął padać deszcz
Krople
jak opuszki palców
przebiegają po pajęczynach
jak po strunach harfy
i bębnią miarowo
jak pałeczki
uderzając
w pancerzyki chrabąszczy i żuków
A pół godziny wcześniej
na niebie nie było ani jednej chmurki
i świeciło słońce
Dokładnie
pół godziny wcześniej
gdy wychodziliśmy z domu
powiedziała
że zaraz zacznie padać
I co teraz? co teraz?
Pomyślałem o stosie
ale kto by chodził w tym deszczu
i zbierał gałęzie
które są już mokre
i raczej na pewno nie zechcą się palić
Do studni i jeziora stąd jest za daleko
a kałuże jeszcze
raczej są zbyt płytkie
nie mam nawet noża
a rzadko na spacer wychodzę z siekierą
Więc nie pozostaje teraz
chyba nic innego
jak z tą mokrą robotą
zabrać się do domu
i tam przeczekać
póki nie przestanie
