top of page

Katarzyna Woydyło – świecące konfetti



1:02
Bolało jak jasna cholera. Spuściłem w kiblu kilka łez, które wymieszały się ze strząśniętymi
kroplami moczu i popłynęły do ścieku. Szlam przybierał na ulicach miasta, studzienki
wylewały od dwudziestu minut z nieznośną łatwością, w moim pęcherzu wzbierało się od
dwóch godzin, a w toalecie znowu to samo. Te kilka kropel miało brązowawy kolor,
rozrzedzone spadały i niczego więcej nie zapowiadały. Właściwie były początkiem i końcem
zarazem. Obietnicą wyzwolenia od bólu, w rzeczywistości zaś niczym innym jak tylko złudą.
Zazwyczaj stałem tam jeszcze chwilę, a potem spuszczałem wodę. Robiłem to więcej
razy, niż trzeba, tylko dlatego, że ruch wody, wirowanie piany, która unosiła się na jej
powierzchni i smród chloru, wyzwalały we mnie silnie skojarzenia związane z
wypróżnianiem. Może istniała szansa, by wycisnąć z siebie więcej kropli na zapas, może
wtedy mógłbym zasnąć na dłużej snem jednostajnym, przelewającym się swobodnie z ucha
do ucha. Skoro świt wstałbym z głową pełną wpływających na siebie snów, które spuściłbym
w kiblu już po pierwszym porannym sikaniu.

1:24
Tam, gdzie stałem, albo siedziałem półnagi, sam na sam z nieużytkami, absurdy wymyślały
się niemal same. Kto obrywa tym całym gównem, które płynie rurami. Czy jak
komuś coś tam cennego wpadnie, to ktoś inny to sobie wyłowi, zabierze, umyje i weźmie w
swe posiadanie. Co to za burczenie, które słyszę, jak siedzę w oczekiwaniu, a mój brzuch
wciąż milczy. Czemu piętro nade mną ona płacze na sedesie obficie, a ja nie potrafię wycisnąć z siebie najmniejszej kropli.

2:15
Ciur. Ciur. Ciurrrrr.
Zdarzało się, że pomrukiwałem przy tym jak nocne zwierzę.

2:18
– Nie wytrzymam, nie wytrzymam tego dłużej!
Kobiecy głos utopił się nad moją głową. Zerwałem się i odruchowo spojrzałem w górę. Zabulgotało. Zerknąłem w wodę pode mną, czy aby to ona nie zawrzała od nadmiaru treści. Zabarwiona chemią woda wydawała się jednak tężeć. Zdezorientowany słuchałem jak niebo w toalecie bulgocze, a galaktyki nade mną przelewają się żywym strumieniem. Tak długo słuchałem, jak długo światy nie chciały się uspokoić. Póki wrzało - czułem ulgę, póki wrzało - walka tej kobiety wciąż nie była
przegrana.

2:41
Kobieta zamilkła.
W moim pęcherzu wciąż przesypywał się piach, a łydkami wstrząsały skurcze od
zastygania w jednej pozycji, a jednak cisza, która unosiła się pomiędzy piętrami była z
rodzaju tych, na które się nie czeka. Nie uroniłbym nad losem kobiety ani jednej kropli, ale
wciąż czekałem. Nie wiedziałem, czy jest skacowana, czy w ciąży, a może właśnie żałowała zjedzonego o północy kebaba z centrum. Chciałbym jedynie, żeby w kiblu nade mną nie było jej głowy, żeby bulgotanie było bąbelkami taniego szampana, a nie ostatnią próbą złapania powietrza. Żeby nie było tam łez, tylko tłuste oka po niestrawionym mięsie i trochę surówki.

3:01
Nie chciało mi się już sikać. Mogłem wyjść, spróbować zasnąć, wynurzyć się z ciszy, w którą
sam dałem się zamknąć. W takiej ciszy dwulatki wyskakują z okien, pomyślałem, a wtedy
kilka kropli moczu przeleciało pomiędzy moimi palcami. Ciemnożółte krople tworzyły
otwory w chemicznej pianie, a mnie liczenie dziur ostatecznie zmęczyło.
Ubrałem się i poszedłem do łóżka.

4:19
Należałem do nielicznych, których złe sny nie wybudzały. Projektowałem je siedząc o trzeciej
nad ranem na kiblu i kończąc ich scenariusze godzinę później już w łóżku. Finałowe sceny
rozgrywały się w mojej głowie przed piątą, kiedy nie opłacało mi się już zasnąć, a ja pokornie
przyglądałem się jeszcze raz mojemu życiu.
Robiłem to i teraz, żegnałem się z dziećmi, które dorosły beze mnie. Ostatni raz odwoziłem je do ich matki. Zadałem jej niewygodne pytanie, a na odchodne pozostawiłem z wyrzutami sumienia za rozpad naszego małżeństwa. Wydawałem się być pogodzonym ze wszystkim, co po drodze sam spierdoliłem, nie szukałem kłótni z ludźmi, których zawiodłem, a jednak filmy w mojej głowie nie mogły rozgrywać się bez choćby niewielkiej stawki. Pytania, insynuacje i zaprzeczenia musiały się w końcu pojawić. Porzucone nadzieje, stracone szanse musiały dojrzeć jeszcze przed świtem. Tak mieszałem różne historie, szukałem najgłupszych rozwiązań, ale finalnie i tak odjeżdżałem spod ich domu w taki sam sposób, jak zrobiłem to dwanaście lat wcześniej. Nie pozwalałem sobie na załatwienie tego inaczej. Po czwartej nad ranem nie szukałem już dla siebie rozgrzeszenia.

5:00
Zadzwonił budzik. Nie mój, a sąsiada nade mną, którego soboty odkąd pamiętam nie
oszczędzały. Mężczyzna wstawał, potem otwierał balkon i zapalniczką odpalał fajkę.
Tym razem wbrew fizyczności świata i ja się nią zaciągnąłem. Może przez wczesną porę i
niewyspanie, może przez to, że sam miałem ochotę zapalić - od razu przystałem na to, by
rozcieńczona chłodem poranka reszta dymu spłynęła z góry i wpłynęła do moich płuc. Z płucami pełnymi dymu słyszałem lepiej, widziałem więcej. Wiedziałem nawet, w którym momencie do mężczyzny na balkonie dołączyła kobieta.,
Chyba cię popierdoliło, kobieta szarpnęła mężczyznę za rękę. Wiem, że za rękę, bo on
powiedział auć a potem zdecydowane zostaw! Nie zostawisz, to ja cię zostawię, zagroził, a ja
wziąłem jeszcze jeden wdech i drugi i trzeci. Na czysto ciężko było mi tego słuchać,
więc znów odetchnąłem głęboko. Robiłem to teatralnie, jakbym chciał pokazać całemu światu, jak łatwo można się cudzym dymem nachapać. Ta pewność siebie stworzyła piaskowy wir w moim podbrzuszu i zgięła łydki w niekończącym się skurczu. Po raz pierwszy, kiedy czarny pył wypełniał mi powoli płuca, byłem tak blisko śmierci.
Opuszczałem swoją człowieczą powłokę, może nawet rozciągałem się poza łóżko i
wychylałem przez balkonową barierkę. Gdybym to zrobił, gumowym ramieniem otoczyłbym
wątłe ramiona kobiety z piętra nade mną (ramiona muszą być wątłe, a ona cała musi być
krucha).
Jej łzy przelatywałyby pomiędzy moimi palcami.


5:11
Spałem dłużej, niż zamierzałem. Śniło mi się, że kobieta z mieszkania nade mną
podziękowała mi za liczne rady, które wysypałem nad jej splątanymi rzygami włosami jak
świecące konfetti i nazwała mnie po imieniu Alfons. Powiedziałem, że mam na imię Paweł,
nie Alfons. Nie dosłyszała, każde moje słowo zagłuszało bulgotanie z wnętrza jej gardła.
Robiła ghrrrr, a wtedy mówiłem: Już dobrze, już dobrze, jestem Alfonsem.
Po przebudzeniu byłem jednak na powrót Pawłem.


5:42

Wydawało mi się, że najpierw usłyszałem głos syna. Szeptał, że nie chce słuchać już rad.
Dopiero gdy pojawili się obydwoje przede mną, zobaczyłem jak dziewczynka patrzy na brata
ze zrozumieniem. Była podobna do swojej matki, tylko jej oczy były moimi własnymi
oczami.
Nie rozumiałem, jak dwójka dzieci zmaterializowała się pod wpływem zasłyszanego
głosu. Żałowałem, że nie odkryłem tego już wcześniej. Z czarnymi płucami było mi trochę
głupio znów się przed nimi pojawiać, więc przykryłem się kołdrą pod samą brodę. Może
niczego złego we mnie nie zauważą i tym razem zostaną.
Pewny zaś byłem tylko jednego: Wszystko rozegra się w tym samym momencie, co
dwanaście lat wcześniej. Znów w obydwu rękach będą ciążyć mi trzy sportowe torby
wypełnione pod zamek dziecięcym dobytkiem: pluszem, plastikiem i cukrem. Ugnę się pod
ich ciężarem i powiem to samo, co wtedy:
– Muszę się odlać.
Będę to mówił powoli. Kilka minut. W każdej minucie zamknie się wieczność. Potem
odłożę ostrożnie torby, spojrzę na nich (zapamiętaj każdy ich szczegół, a potem odłóż w
pamięci na resztę życia) i tak samo jak wtedy pójdę w stronę pobliskich krzaków. Cała droga
wyda mi się nieskończona, krzaki będą się ode mnie z każdym krokiem oddalać, a kiedy
wrócę z pustym pęcherzem, ich już nie będzie.


6:00

Odwróciłem się. Za plecami nikogo nie miałem.
Stałem na balkonie, a nad głową zawisła cisza i skłębiły się chmury. Wychyliłem się
przez barierkę, podniosłem głowę. Chciałem, żeby niebo, którym w nocy wstrząsnęła burza,
wylało się na mnie. Czarne chmury wpuszczałem przez szeroko rozwarte nozdrza. Nie
zamykałem oczu, chłonąłem nimi obraz kobiety z balkonu nade mną. Jej twarz, która
wystawała ponad barierkę, była pomieszaniem twarzy mojej córki, jej matki i moich oczu.
Powtarzała, że nie chce rad, że sobie poradzi, mówiła coś jeszcze. Jestem pewny, że
dosłyszałbym, gdybym się jeszcze trochę wychylił. Wyciągałem w górę obydwie ręce,
rozciągałem je ponad piętro, na którym mieszkałem. Stojąc na barierce byłem bliżej nich i
najbliżej siebie. Im bardziej przechylałem się w przód, tym bardziej twarz kobiety nade mną
wydawała się ode mnie oddalać.
Już dużo mi nie zostało.
Do otwartych oczu wpadło mi świecące konfetti.









Katarzyna Woydyło (1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w
"Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei. Piśmie literackim." Mieszka w Zabrzu.

Comments


bottom of page