Gdy po litrze gram na cytrze, to mi się wydaje, że się nie udaje
Tak, muszę to przyznać. Piję alkohol. Palę papierosy. Smażę trawę. Oddaję mocz na stojąco. Nie jem mięsa. Próbowałem wszystkiego, nawet wciągać nosem „gdzież są niegdysiejsze śniegi”, kokainkę, pod języczek brałem LSD, psychotropami byłem leczony, potem mieszałem je z wódką, stąd wiem, iż np. najmocniej zniewalają benzodiazepiny, oprócz heroiny, morfiny i amfetaminy. Mam zdiagnozowane: zespół uzależnienia krzyżowego, nowotwór lewej nerki, przewlekłą chorobę wieńcową, organiczne uszkodzenie ośrodkowego układu nerwowego, 18 lat temu przeszedłem 6 – tygodniową terapię zamkniętą grupową psychodynamiczną, ale kurwa egzystuję, choć pozornie dawno już nie powinienem, „żyć trzeba i to długo jeszcze”, jak pisał Dostojewski, więc dalej sram na siedząco, czerpię przyjemność z pysznych posiłków preskatariańskich, ze spacerów po lasach, z zaspokajania popędu seksualnego z ukochaną kobietą, z pływania, z czytania dobrych książek, z konwersacji prowadzących do porozumienia albo do konfliktu z przyjaciółmi, z oglądania fascynujących filmów, ze słuchania muzyki ekstremalnej, z Warsztatów Mistrzowskich i Opowieści Lokalnych, które wykładałem niczym chemię w Tesco, młodym ludziom ze Studiów Pisarskich Instytutu Literatury i Nowych Mediów na Uniwersytecie Szczecińskim; no i oczywiście z pisania tekstów. Nie morduję dzieci, staram się dawać w pysk tylko tym, którzy na to, moim skromnym zdaniem, zasługują. Bo tak naprawdę z ogółu społeczeństwa większość nie jest warta wytarcia sobie dupy o ich gęby, więc póki to nie przejebane, wytrzyj odbyt o firanę.
Jednak jestem niezupełnie szczęśliwy. Niekoniecznie usatysfakcjonowany. Starzeję się, wszyscy kiedyś umrzemy, wylogujemy się z tej planety, by przejść przez bramy portalu w oddech wymarłych światów równoległych, nie mam już zbyt wiele sił ziemskich, często bywam osłabiony życiem, bezpośrednio po opuszczeniu Kliniki Kardiochirurgii, połamałem sobie w narkotycznym widzie prawą nogę, było to niezbyt odpowiedzialne zachowanie, stwierdziłem wówczas: „Na chuj mam dbać o siebie, przecież i tak wkurwia mnie śmierdzący polityczny układ, dominacja i terror zaburzonych psychicznie dewiantów, statystycznie minimalne, wręcz zerowe zainteresowanie literaturą i cały ten syf, który zaowocował pandemią, wojną na Ukrainie i potężną inflacją, będącą wynikiem dwóch poprzednich spraw.” Wszak skończyłem 57 lat, aby normalnie funkcjonować, potrzebuję brać antydepresanty, leki na nadciśnienie tętnicze i na zbicie cholesterolu, 8 lat temu przeszedłem przez kanał chemioterapii i radioterapii, jestem jak wciąż żywy trup. Ostatnio pod wpływem środków halucynogennych rozwaliłem sobie mordę i zmiażdżyłem prawą rękę na asfalcie tak, iż jakiś facet w czerwonej kurtce pomagał mi powstać, nawet nie pamiętam jego twarzy, tak dalece byłem upojony i porobiony, film mi spierdalał, tylko zauważyłem czerwony kaftan bezpieczeństwa, potem dochodziłem do siebie leżąc, kwicząc, zwijając się z bólu i śmiechu na ławce w parku. Ledwo wtoczywszy się do swojego mieszkania na trzecim piętrze, oznajmiłem kobiecie, że czas najwyższy na jeszcze cztery piwa, nim zdążyłem skończyć wypowiedzenie, zostałem rzucony o ścianę i odbiłem się od drugiej, po czym padłem z zakrwawionym ryjem i spuchniętą łapą w mroczny, wesoły sen pijaka. Rzeczywistość ponownie zwinęła się w kokon tygodniowego marazmu.
I o ile mam świadomość, przynajmniej w tej właśnie chwili, co powinienem robić a czego unikać, na co posiadam wpływ a na co nie, to jednak wiem, że w każdej śmiertelnej chorobie, przenoszonej drogą płciową, zdarzają się kryzysy i remisje. Potok życia, strumień płynie sinusoidalnie, raz to ty zadajesz ciosy ku chwale Black Metalu, a drugi to ty je otrzymujesz, sprasowany przez ultimatum terminu ostatecznego, że się tak wyrażę, eschatologicznego deadline.
Nie chciałbym zabrzmieć niczym „król banału”, ale tak uważam: Miłość stanowi antidotum na wszelkie bolączki lat dwudziestych XXI wieku, to właśnie życie z Katką Iwanowną nauczyło mnie podnosić się z największego bagna wzlotów i upadków ignoranta, pieprzonego dyletanta, odradzać się niby Phoenix z popiołów z tego właśnie błota fałszywych relacji osobowych w literackiej komunikacji, socjometrii między ludzkiej, pozbawionej kontaktu, kontekstu, porozumienia a nawet kodu językowego. Tak, 7 lat przysłowiowej udręki szczęściem, jak w Dywizjonach Radości (Joy Division), czyli domach schadzek w Auschwitz, rzeki wspólnej intymności, akty mowy po świt, sakralizacja jutrzenki bez zbędnych judeo – chrześcijańskich aberracji, „szatańskie wersety” ateuszy, Katki wspaniałe potrawy wegańskie, przy których moje poszarpane serce odpoczywa, akceptacja i zrozumienie skomplikowanej psychoanalizy podmiotu czynności twórczych, to właśnie dzięki niej odzyskałem samego siebie i nici wiążące mnie z moimi dziećmi, archeologię buntu, płynącego z subiektywnej, prywatnej i osobistej przyjemności zanurzania się w muzyce ekstremalnej, znowu pokochałem koncerty Black Metalowe, gigi, o których przyszło mi w pewnym momencie tylko marzyć, jako chwilowo znokautowanemu przez przeróżne hospitalizacje i zniewolenie epikryzami, obwieszczającymi czynnościowe tło dolegliwości sprzężone z kodem genetycznym. Wspólne mieszkanie, przebywanie, kochanie się jako wymiana energii seksualności i spożywanie posiłków, każda rozmowa, która wnosi posmak nowości, niezależności myśli, praca, nasze Koteczki, los sprzęgnięty ze światem zwierzęcym, absurdalne pomruki, oswajanie Demonów, mówiąc szczerze, nie miałem takiej sytuacji, kiedy czułem absolutną wdzięczność Naturze, że ktoś jest obok mnie. Mimo tego, iż nie zawsze się ze mną zgadza, często jest ostoją ognistych potyczek słownych, wybuchów agresji językowej, tak jak i ja nie pozostaję jej dłużny, ścieramy się wtedy jak dwa trudne charaktery, różnice rodzą dyskusje, a te, według naszej wspólnej opinii, powinny prowadzić do porozumienia. Najlepsze pojedynki kończą się pocałunkami, obopólnym przytuleniem i erotycznym zamachem stanu.
Nihil
Na Michała Kuźniaka (aka. Nihil) natknąłem się na koncercie w Klubie u Bazyla w Poznaniu, to jest miejsce doprawdy kultowe, prowadzone przez starego załoganta Punks, Tomasza Bazyla Cygańskiego, mojego równolatka. Jako że pracowałem w zjebanej korporacji Arvato Bertelsmann w Pyrlandii na początku drugiej dekady lat 2000, z konieczności, w ramach resetu mózgu po kontakcie z klientami, których dość umiejętnie robiłem po poznańsku w chuja, odwiedzałem ten przybytek, ażeby na żywca doświadczyć Black Metalu podczas wielu gigów. W trakcie After Party poznawałem licznych muzyków. Zaczęło się od Christ Agony (świetne spotkanie i rozmowy z Cezarem Augustynowiczem i Tomkiem Rejkiem Reyashem), potem były: Kat, który wraz z Romanem Kostrzewskim obchodził u Bazyla którąś rocznicę pobytu na scenie, Uburen z Norwegii, Negura Bunget z Transylwanii, załogi z Lublina (Blaze Of Perdition, Abusiveness), Hekte Zaren z Krakowa (opętany głos wokalistki), Dead Factory z Katowic (Maciej Mutwił i jego elektronika Dark Ambient), Incantation ze Stanów (rasowy Death Metal), Grave Miasma z Londynu, Necros Christos z Berlina, i jeszcze wiele innych, ale dla mnie istotni w tej chwili są przybysze z Górnego Śląska, czyli projekty Nihila: Furia, Morowe i MasseMord. Należy w tym miejscu dodać, iż wszystkich gości na koncertach zawdzięczaliśmy wytwórni Left Hand Sounds, prowadzonej m.in. przez Mintaja, perkusistę lokalnej, poznańskiej grupy Black Thrash Metalowej, czyli Bloodthirst. Wszystkie wspomnienia z tego klubu to czysty, żywy ogień, młyn pod sceną zawsze rozpoczynał Piotr Saxon Bukwa Bukiewicz, łysy, zwalisty typ, który wdzierał się na deski z charakterystycznym palcem wskazującym, skierowanym ku górze, aby intonować wraz z zespołem dytyramby dionizyjskie. Saxon jest to chodząca encyklopedia metalu, zresztą pracował wówczas w dziale muzycznym jednego ze sklepów MediaMarkt w Poznaniu.
Przejdźmy jednak do naszego Nihila. Pierwszy raz zobaczyłem Furię podczas gigu u Bazyla mniej więcej w 2012 roku. Byli wtedy u szczytu podziemnej sceny Black Metalowej w Polsce, a mówię to bez cienia przesady, ich muzyka była aktem surowizny, hutniczym spustem surówki, zaprzężonym w cugle kopalnianego pyłu węglowego, czuć było klimat hałd i biedaszybów, nagrania rejestrowano w studiu położonym, usadowionym w lesie, w którym dowodził Michał. Już wtedy ich płyty ukazywały się pod szyldem wytwórni Tomasza Krajewskiego – Pagan Records. Teksty Nihila były przykładem rytuałów przejścia, powiązanych z surrealistyczną, mroczną poetyką Cienia. To była naprawdę ostra liryka. Po zejściu ze sceny klubu, po przeżyciu istnej Black Mass, dorwałem Michała w kolejce nieopodal toalety i ucięliśmy sobie przyjazną pogawędkę. Okazało się, iż jest on w wieku pisarki, Doroty Masłowskiej. Lawa skondensowanego jazgotu, która eksplodowała z głośników, budziła moje asocjacje z pierwszymi albumami Norwegów z Taake, za które odpowiedzialny był w zasadzie multiinstrumentalista i wokalista, Hoest: „Nattestid” i „Bjoergvin”. Jakież było moje zdziwienie, gdy Kuźniakowi zabłysły oczy i wyznał, że gdyby nie pierwsza płyta Taake, Furia nigdy by nie powstała. Jeszcze potem widzieliśmy się trzy razy w Pyrlandii, z Furią, Morowe i MasseMord (nawiasem mówiąc, ten ostatni najbardziej przypadł mi do gustu) w latach 2012 – 2013. Podarował mi płytę CD swojego jednoosobowego projektu CSSABA „Underground lo-fi Songs” (specyficzny, pulsujący, hipnotyczny Dark Ambient), siedzieliśmy i gadaliśmy o naszych inspiracjach: pierwszym albumie Black Sabbath, King Crimson, Throbbing Gristle, Joy Division, o pionierskim napierdalaniu kostką na bassie przez Kefira (wspomnienia Zenona Reagana). Do rozmów tych włączał się ochoczo przesympatyczny gość, Cyprian Łakomy, frontman coraz lepiej radzącej sobie na scenie Black Thrash Death Metal w Polsce, poznańskiej grupy In Twilight’s Embrace.
Niestety, jakiś czas potem dopadł mnie nowotwór lewej nerki, więc zostałem wyłączony na chwil parę z czynnego życia twórczego. Furia nagrała jeszcze dobry album „Nocel” w 2014 roku, później w 2016 „Księżyc milczy luty”, by odjechać całkowicie w elementy teatralne (eksperymenty z Janem Klatą i jego „Weselem” na motywach dramatu Wyspiańskiego) tudzież plastyczne, rodem z pracowni malarskiej, jakie odnajdziemy na płycie „W Śnialni” z 2021 roku. No cóż, nie każdemu ortodoksowi to się na pewno spodoba, zresztą takie kapele, jak: Furia, Mgła czy Batushka już od dość dawna stanowią pośmiewisko wśród wyznawców NSBM w naszym kraju, uważacie tych „prawdziwych podziemniaków”, inwektywy typu: „muzyka dla panienek i pedałów” należą do najuboższych językowo, są wręcz eufemizmem. Nawiasem mówiąc, Furia weszła do mainstreamu wraz z Mgłą z Krakowa, prowadzoną przez Mikołaja Żentarę, syna aktora Edwarda Żentary, który popełnił samobójstwo i Batushką, około roku 2015. Te trzy grupy nagle rozpoczęły grać przeintelektualizowany Post Black Metal pozbawiony jąder, ale za to obdarowany pretensjonalnymi tekstami, co od razu zwróciło uwagę neoliberalnych hipsterów, którzy nie mieli zielonego pojęcia o muzyce, która wstrząsnęła Norwegią na początku lat 90-tych XX wieku. Tercet egzotyczny zasilił ekipę narcystycznego kogucika poprawności politycznej, Nergala i jego rolniczej młockarni Behemoth, a nawet tandemu Adaś Darski&John Porter, czyli tandety i popeliny w rondlach i sombrerach na pustych łbach, odgrzewającej gołąbki smętnego fiuta Leonarda Cohena, "Me and That Man". Jaki kombajn, taka agroturystyka. Rustykalnie rzecz ujmując, nie wsłuchiwałem się w późniejszą Furię, tak naprawdę już „Księżyc milczy luty” mnie znudził, odczułem, jak gdyby pożerali swój własny ogon, ale Nihila lubię, cenię, rozumiem i szanuję, dlatego pokładam w nim niejedną nadzieję, matkę głupich, że kiedyś pokaże na co go stać a będzie to potężny cios w pysk po sam pas. Czekam zatem. Skąd ta pewność, że wiem, na co? Otóż w przelocie widziałem w Internecie transmisję z cyklicznego programu mojego dobrego kumpla z Krakowa, pisarza, konesera muzyki metalowej, Łukasza Orbitowskiego, (wówczas współpracował z TVP Kultura i prowadził dialogi z różnymi muzykami pt. „Dezerterzy”), w którym Orbit przeprowadzał wywiad z Michałem Kuźniakiem. Mimo tego, iż Nihil, jak na osobowość introwertyczną przystało, był jak zwykle powściągliwy, całość konwersacji trzymał w ryzach Orbitowski, to jednak sprowokowany pytaniami Łukasza, Michał dokonał apokaliptycznego odsłonięcia mrocznej strony siebie, wszedł na chwilę w kontakt ze swoim Cieniem, więc, jak sądzę, warto będzie na niego trochę poczekać, albowiem Nihil jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Nie postawił kropki nad „i”. Podobnie jak ja, kiedyś byłem piękny i młody, teraz został mi już tylko spójnik „i”.
Kurvexor
I tak oto znowu nadszedł czas na twórczość plastyczną, na malarstwo, które swój początek czerpie z Black Metalu. Kilka lat temu, w Centrum Sztuki Współczesnej Trafostacja w Szczecinie, poznałem artystę z Górnego Śląska, Marka Rachwalika, którego sztuka jest groteskową wersją nonkonformizmu, bowiem poczucie absurdu i dystansu do siebie i świata gwarantuje niezależność i ataraksję pozbawioną kija w dupie i narcystycznej napiny. Kuratorem jego wystawy, na której to wernisaż zostałem zaproszony, był mój serdeczny przyjaciel, doktor literaturoznawstwa, Jędrzej Wijas. Oto, co rzeczony Mareczek powiedział Magdzie Lipińskiej z CSW w Toruniu, z okazji wystawy swoich prac „Agrome(n)tal”, która miała miejsce w grodzie Kopernika od 13 stycznia do 5 lutego 2023 roku, a dodać należy, iż ów Rachwalik tworzy w nurcie psychodelii: „To nie jest do końca tak, że każdy pojedynczy obraz to osobny gatunek muzyki. Te obrazy gdzieś tam odnoszą się do tego metalu, niekoniecznie do konkretnego gatunku. To mogą być po prostu wizualizacje logotypów lub maskotek, stworzyłem też np. ni to psa, ni to lwa, który jest tropicielem pozerów. Są też motywy, które nie do końca nawiązują do metalu, jak np. kopulujące opony, to obraz o tytule „Jak powstają rzeźby ogrodowe”. Także, odpowiadając na pytanie, skąd się to wzięło… Myślę, że moje malarstwo w swojej formie, czyli dopieszczaniu detali, kolorystyce psychodelicznej, nie zmieniło się w zasadzie od kilkunastu lat, czyli od momentu kiedy zacząłem na studiach robić pierwsze motywy inspirowane komiksami Moebiusa, natomiast cykl metalowy zacząłem dopiero jakieś siedem lat temu, powstał wtedy pierwszy obraz przedstawiający Papieża – popularny motyw okładkowy mający swoje źródło w średniowiecznych rycinach.
Na początku studiów była to głównie fascynacja psychodelią, śląską grupą Janowską i Oneiron, Urbanowiczem, ale też całą rzeszą malarzy surrealistycznych. Jednak w pewnym momencie ten temat wydał mi się trochę wyczerpany, stwierdziłem, że fajnie byłoby poszukać gdzieś dalej i głębiej. Metalem fascynuję się w zasadzie od czternastego roku życia, odkąd zacząłem słuchać pierwszych kaset, kupować dostępną wtedy prasę muzyczną, więc stwierdziłem, że fajnie byłoby te motywy metalowe przemycić do malarstwa. Metal przez świat sztuki jest do dziś traktowany jako zjawisko marginalne i raczej jest obśmiewany, postrzegany jako coś głupiego, kiczowatego, coś co w ogóle jest bez sensu i nie ma jakichkolwiek praw bytu.
Stwierdziłem, że można ten temat metalu przenieść z lekkim humorkiem. Myślę, że to, że metal był przez wiele lat odrzucany, było spowodowane brakiem dobrej opinii o nim. Dzisiaj to jest taki ugrzeczniony miś, który jest wytresowany i nikomu nie zrobi krzywdy, natomiast trzeba pamiętać o tym, że w latach 80., lub jeszcze na początku lat dwutysięcznych, był zjawiskiem, w którym dochodziło do różnych niefajnych sytuacji, takich jak: homofobia, rasizm, szowinizm, morderstwa, podpalenia, pobicia, przemoc na koncertach, okradanie słabszych z koszulek. Pamiętam też, jak na Chorzowskim koncercie Infernal War w 2007 roku dostałem zakrwawionym świńskim łbem, co dziś jest nie do pomyślenia.
Black Metal i satanizm to taka pierwsza liga, ale też inne zjawiska, które się wymykały poprawności politycznej. Do dziś ten prawdziwy undergroundowy metal jest ostatnim bastionem we wszelkich rodzajach sztuk, gdzie poprawność polityczna nie ma dostępu. Dlatego głównonurtowy świat sztuki zawsze ten metal odrzucał, bo było to dla nich coś zbyt barbarzyńskiego, dzikiego i nieokiełznanego. Myślę natomiast, że ze świata metalu sztuka może czerpać inspirację. Pierwsza taka rzecz, czyli bezkompromisowość, bo nie ma tu ustępstw, pójścia na łatwiznę, po prostu jeśli coś nie gra, to mówimy o tym szczerze. No i przede wszystkim młodzieńcza witalność, nastoletni wkurw, bunt przeciwko religii, korupcji, polityce, przeciwko różnym rzeczom, które gdzieś tam uciskają, czy to młodzież, czy generalnie społeczeństwo.
Myślę, że to jest właśnie ten punkt wspólny między metalem a psychodelią, artyści psychodeliczni oraz metalowi zawsze byli gdzieś na marginesie. O artystach psychodelicznych nie było dobrej opinii, bo np. lubili sobie testować różnego rodzaju narkotyki, jak chociażby grupa Oneiron, która nie kryła się z tym, że poddawali się różnym seansom zmieniającym świadomość. Agromental to takie proste połączenie: „Agro”, czyli kultura agrarna, bezpośrednie nawiązanie do wiejskości, rolnictwa, do tego co jest na prowincji. „Mental”, czyli duchowe powiązanie z tym wszystkim. Oraz „Metal”, jako metal. Czyli mentalne związanie z metalową i agrarną sferą. Mieszkam w małej miejscowości między Częstochową a Radomskiem, nie jest to oczywiście totalnie zabita dechami dziura, gdzie są trzy domy oraz same pola naokoło, każdy ma kury, kaczki i żywi się tym co znalazł w ogródku… Jest to miejscowość, która w ostatnich latach przybrała klimat małomiasteczkowy, gdzie pojawiają się jakieś supermarkety i tak dalej, ale wystarczy odjechać rowerem, dosłownie kilometr i już mamy osady, pochowane w zagajnikach i tego typu motywy folklorystyczne, ogródkowe często można spotkać. Stąd dużo podobnych akcentów np. muchomorowych, rzeźby z gumiaków. Ten stawik tutaj na środku ma pełnić funkcję oczka wodnego, przypomina zresztą staw, który jest u mnie w centrum Kłomnic, do niedawna była na nim trawiasta wysepka. Także takie są powiązania ogólne.
W tej miejscowości mieszkam, tam się wychowałem, dobrze się dogaduję z rodzicami, mamy duży dom, z całym parterem dla mnie, ogromną pracownią, stołem do ping ponga i salką, gdzie z kumplem rzępolimy prymitywny black metal. Dobre warunki, zieleń za oknem i w zasadzie nie mam potrzeby, żeby się przenosić do miasta, tym bardziej, że istnieje Instagram, Facebook, kontakt ze światem jest w telefonie. Poza tym mam naturę odludka, pustelnika i outsidera, raczej nie potrzebuję żadnych imprez, jeżdżę tylko na koncerty black metalowe. Mieszkałem w Katowicach przez osiem lat, kiedy wróciłem do domu media społecznościowe jeszcze nie pracowały taką pełną parą jak teraz, nie wszyscy mieli Facebooka, kontakt z ludźmi był trochę ograniczony i to wówczas było frustrujące. Wtedy wiele razy myślałem o tym, żeby się przeprowadzić do Warszawy, ale po czasie stwierdziłem, że w sumie po co mam się męczyć w pracowni z widokiem na obsikany mur, lepiej sobie fajnie zorganizować miejsce, w którym żyję obecnie. Dodatkowo największe przyjaźnie jakie mam, są właśnie z okolic Częstochowy, tam chodziłem do plastyka. Kłomnice są 20 kilometrów od Częstochowy, także jak trzeba zaczerpnąć kultury, iść do kina czy coś zrobić, to po prostu jadę do miasta. Na wystawy większe i tak ruszam pociągiem dalej.”
W tym miejscu przerwę na chwilę wywód Marka, ponieważ także mam przyjemne wspomnienia związane z Częstochową, i to niekoniecznie z klimatami Apelu Jasnogórskiego. Otóż począwszy od 2019 roku, kiedy opublikowany został mój „Rzeźnik z Niebuszewa”, miałem tam, w Ośrodku Promocji Kultury „Gaude Mater”, wspólne spotkanie autorskie z Utą Przyboś (tak jest, z córką Juliana Przybosia) oraz z pisarzem wręcz wybitnym, Łukaszem Suskiewiczem. Od tamtej pory posiadam w Częstochowie stałe grono czytelników, czytelniczek, przyjaciół, przyjaciółek, wobec czego zaowocował ten tygiel kulturowy spotkaniem promocyjnym mojej ostatniej powieści „Zaklęty w szerszenim gnieździe” w 2022 roku. Tak, Częstochowa jest silnym ośrodkiem ciążenia Black Metalu z malarstwem i literaturą. Ale, Drogi, Przypadkowy Czytelniku, oddajmy, aby wybrzmiała pełnym głosem, intonację Markowi Rachwalikowi:
„Od wczesnych lat wykazywałem zainteresowanie rysunkiem, ten rysunek wychodził mi całkiem nieźle, przerysowywałem ilustracje z albumu Artura Grottgera, czyli realizm historyczny, te postacie i kadry były trudne w odwzorowaniu, ale fascynowało mnie to. Myślę, że Artur Grottger i Iwan Bilibin, rosyjski ilustrator baśni ludowych, przygotowali mnie do późniejszej estetyki metalowej, byli to autorzy bardzo mroczni, mimo tego, że jeden z nich ilustrował baśnie dla dzieci. Nie mieli zahamowań, żeby pokazywać stosy trupów, czaszki, czarownice, makabryczne obrzędy. Pamiętam, że jak byłem dzieckiem to się bałem tych ilustracji, z jednej strony był to strach, a z drugiej pełna fascynacja, która później odżyła na nowo w metalu, kiedy zaczynałem tej muzyki słuchać, czytać pisma. Do dzisiaj otoczka metalu jest bardzo mroczna, turpistyczna, ocierająca się o satanizm, kościotrupy. To wszystko wynika z baśniowości, świata fantasy, bo jakby cały metal jest oparty na baśni i świecie fantasy. Cała ta przygoda z metalem jest przedłużeniem dzieciństwa moim zdaniem. Jak sobie to czasami analizuję, to dochodzę do wniosku, że muzyk metalowy w wieku 40 czy 50 lat jest w zasadzie u szczytu kariery, a jak go porównujemy do artystów z innych gatunków kontrkultury, np. z hip-hopem, to w zasadzie 40-letni raper jest już na emeryturze, raczej nie koncertuje, czy nie nagrywa płyt, natomiast w przypadku muzyków metalowych, ta kariera ciągnie się conajmniej do 60-tki. Metal w jakiś sposób konserwuje, pozwala na utrzymanie młodzieńczego ducha i witalności.
No i dochodzimy do zespołu, a raczej duetu, tandemu Kurvexor. Tak, na początku miało być 666, ale potem stwierdziliśmy, że kurde, nie będziemy już łamać języków i zostało samo Kurvexor, ale w logo są trzy szóstki. No to jest oczywiście totalna parodia tego czym może być taki podziemny black metalowy zespół z prowincji. Więc wpadłem na pomysł, że stworzę okładki do trzech nieistniejących jeszcze płyt. Mam nadzieję, że do momentu jak skończymy sto lat, to coś nam się uda nagrać. Na razie to nadal intensywnie uczymy się grać, mamy szkielety ośmiu kawałków, które są totalnie prymitywne, max na trzy akordy, plus galopady na perkusji. Ja na garach zacząłem się uczyć grać dość późno, bo miałem 22 lata w zasadzie, ale sprawia mi to masę satysfakcji i jeśli nauczę się czegokolwiek nowego, to jest to mega radocha i frajda. Pomaga mi to lepiej zrozumieć samą muzykę. Jak potem słucham sobie utworów, to rozkładam je w głowie na czynniki pierwsze, analizuję jak ktoś to zagrał, dochodzę do jakichś tam wniosków. Także walor edukacyjny też w tym jest. No i generalnie perkusja daje fizyczne wyładowanie. Uczy również ogromnej pokory i cierpliwości, bo w grze na instrumencie nie ma dróg na skróty, wszystkie ćwiczenia trzeba opanować z metronomem od bardzo wolnego tempa. Oczywiście jakby jakiś zawodowy muzyk na mnie spojrzał, to by się popukał w głowę, ale myślę, że po prostu trzeba ćwiczyć codziennie, systematycznie, żeby coś w tym osiągnąć. Na razie nawet nie mamy wokali, chcemy je dograć sami i też musimy się nauczyć jak to w ogóle nagrywać, bo na razie to tylko zapisujemy sobie szkielety kompozycji, nagrywamy jakieś riffy i komponujemy. To jest totalna zabawa, tworzę to z kumplem ze wsi, którego znam od podstawówki i od najwcześniejszych lat tym metalem się interesujemy. Na pewno plusem jest to, że jesteśmy osłuchani z tym całym kanonem, więc mniej więcej kumamy co może być okej, a co może nie siedzieć. Także bardzo intuicyjnie to wychodzi. W połączeniu z tymi okładkami, logotypem na razie po prostu się bawimy, wrzucamy to dla jaj. Generalnie wszystkie te obrazy i zapowiedzi są formą zabawy. Ja tego nie traktuję poważnie i generalnie myślę, że sztuka powinna być raczej formą gry, powinna przekazywać ważne treści, ale w lekki sposób, a jeśli ktoś to traktuje zbyt serio, to myślę, że powinien iść do lekarza, albo jakoś się zdystansować.
Na wystawie z takich ciekawszych rzeczy, gadżetów, znajduje się tablica pamiątkowa dla QUORTHONA, muzyka, który w zasadzie zapoczątkował black metal, bo swoją płytą, którą nagrał w 1984 roku o nazwie „Bathory” ugruntował ten gatunek w swoich ramach, od tego debiutu się zaczęło. Wcześniej oczywiście był zespół Venom, który drugi album zatytułował „Black Metal” i stąd nazwa. Także to jedna z czołowych postaci świata metalowego, która miała ogromny wpływ na mnie i na całą rzeszę metalowców. Na wystawie zobaczymy również cykl 8 okładek moich wymyślonych płyt solowych, które raczej nigdy się nie ukażą. Jest też pokazany piesek, który przez lata był w zakładzie mechanicznym, sąsiadującym z moim domem o jakieś 200-300 metrów. Piesek jest zespawany z części samochodowych. Kupiłem go po prostu od mechanika, jako gadżet do zdjęć a teraz jest wyeksponowany na wystawie. Zrobiłem też dwie rzeźby z kaloszy, inspirowane wyrobami ogródkowymi. Jedna przedstawia kozła, kozioł był pierwszy raz pokazywany na wystawie w galerii Dobro w Olsztynie, a druga ma postać papieża/arcybiskupa. Jest to taki pstryczek w nos dla katolicyzmu, wiadomo, jak każdy metalowiec jestem przeciwny tym wszystkim ruchom religijnym. Myślę, że gdyby nie religia katolicka i alkoholizm w Polsce, to już każdy miałby tu swój prywatny statek kosmiczny, jak na memach w Internecie, tutaj byłby już totalny kosmos. Kościół Katolicki mocno uwstecznia ten kraj, ale to wszystko wychodzi od słabej edukacji. To czy będziemy edukować dzieciaki w zakresie sztuki, w zakresie religii, ale tak ogólnie mówiąc, że istnieją różne religie, a nie tylko jedna i klepanie w kółko tego samego. Najlepiej to w ogóle wywalić ten przedmiot i zastąpić go zajęciami z plastyki lub języków, bo wiara jest dla ludzi pozbawionych wyobraźni. Także myślę, że zmian przed nami sporo, więc pewna forma kuksańca w nos z mojej strony nie zaszkodzi. Wydaje mi się, że warto gdzieś tam to robić, jeśli jest możliwość. Planowaliśmy też koncert, ale ciężko sprowadzić do instytucji rasową hordę metalową. Jednym z takich moich największych osiągnięć, z których jestem dumny, jest to, że prawdziwy zespół metalowy wystąpił na mojej wystawie w galerii DOBRO w Olsztynie, kuratorowanej przez wspaniałą Emilię Konwerską. Mowa o zespole Brüdny Skürwiel, a zagrali, bo dowiedzieli się, że galeria ma problemy z prawem. Galeria miała wtedy proces sądowy o znieważenie godła polskiego i obrazę uczuć religijnych. W każdym razie, jak usłyszeli, że placówka ma takie akcje, to stwierdzili, że wchodzą w to. Mega się stresowałem, że nie przyjdzie publika, ale ostatecznie zebrała się fajna grupa i była mega zabawa, galeria sztuki, a Ci tam kurwują między kawałkami na wszystkich świętych i wyzywają się na scenie. Brüdny Skürwiel jest też wspaniałą kapelą, jeśli miałbym dzisiaj wybierać pomiędzy Slayerem na stadionie, a Brüdnym Skürwielem w jakiejś cuchnącej potem i uryną grocie Orków, to bez wahania wybieram koncert Brüdnego Skürwiela.”
Dokładnie tak, Mareczku, potwierdzam ku woli ścisłości, na gigu rzeczonego bandu byłem w Szczecinie, w nieistniejącym już Klubie ZOO, tak rozpierdalającego na czynniki pierwsze Black Speed Thrash Metalu, moje uszy nie słyszały ani oczy nie widziały od pamiętnego koncertu Slayer w połowie lat 80-tych XX wieku w Berlinie jeszcze podówczas Zachodnim, tuż po pierwszej ich płycie „Show No Mercy”, a gig berliński była to promocja albumu „Hell Awaits”. Byłem tam! Wtedy to był istny pogrom. Miałem niespełna 20 lat. Dla gówniarza jak najbardziej. I potem w Stettin, jakieś 1,5 roku temu. Brüdny Skürwiel ze znajomymi kapelami z mojego jebanego w mordę miasta. Noż kurwa, band z Gliwic stanowi godne zastępstwo starej załogi ze Stanów, która po śmierci Jeffa Hannemana już nie potrafiła się podnieść. I, niestety, ale potrzebuję to stwierdzić, iż Slayer nie ma szans, by stanowić o przyszłości, tyle tylko, ażeby przejść do lamusa, acz zasłużonego prosektorium, kurwa do skansenu porywów roztrzęsionego, wydłużanego w nieskończoność Thrash Metalu dla starych twardzieli gatunku, którzy są, z przykrością powiadając, na tzw. wymarciu. Stali się metalurgami dla ubogich duchem. A kto tu mierzy czas? My, czyli pogrobowcy dinozaurów. Ostatni człowiek, według Nietzschego, z „Tako rzecze Zaratustra”, ma możliwość poczuć akcenty swojej niedojrzałości w zespoleniu z tradycją fug Ryszarda Wagnera. Fakt, który pozostał wystarczający. Dla niewielu z nas. Jesteśmy doprawdy ariergardą sposobu myślenia o ekstremalnych dźwiękach. Niech tak pozostanie.
Jarosław Błahy
(ur. 1966) - prozaik, eseista, instruktor teatralny, krytyk literacki, wykładowca w Instytucie Literatury i Nowych Mediów Uniwersytetu Szczecińskiego, prowadzi zajęcia w kategoriach: warsztaty mistrzowskie, opowieści lokalne i strategie narracyjne. Pracował jako nauczyciel polonista w liceach ogólnokształcących, był wokalistą grup punk rockowych Zwolnienie Warunkowe i Zenon Reagan. Jako poeta debiutował w Kwartalniku Kulturalnym „Pogranicza” w 1997 roku. Publikował m.in. w Kwartalniku Humanistycznym „Wyrazy”, Kwartalniku Literacko-Filozoficznym [fo:pa], „Pograniczach”, „Portrecie”, „eleWatorze”. W 2005 roku był współautorem dwóch książek eseistycznych, publikacji naukowych w dziedzinie literaturoznawstwa: Tożsamość kulturowa i pogranicza identyfikacji oraz Kanon i obrzeża. W 2009 roku Wydawnictwo FORMA opublikowało jego pierwszą książkę – zbiór esejów Literatura jako lustro. W latach 2010 – 2015 publikował teksty krytyczne w pismach poświęconych muzyce ekstremalnej („7Gates”, „Atmospheric” „Pestis Spiritus”). W 2019 roku Wydawnictwo FORMA opublikowało zbiór opowiadań Rzeźnik z Niebuszewa. W 2021 roku w Wydawnictwie FORMA ukazała się jego powieść Zaklęty w szerszenim gnieździe. Rzeźnik z Niebuszewa zaklasyfikował się do Nagrody Literackiej Europy Środkowo-Wschodniej Angelus 2020 i otrzymał nominację do Nagrody Literackiej Jantar za 2019 rok. Powieść Błahego Zaklęty w szerszenim gnieździe również zaklasyfikowała się do Nagrody Angelus 2022. W grudniu 2021 roku jego opowiadanie Młodzieniec zostało opublikowane w portalu internetowym „Helikopter”. W przygotowaniu powieść Bomba pod katedrą. Fotografia Adam Markowski
Comments